4 listopada 2020

Rozdział 23 - Ostateczne starcie

Szum niosący się w otwartej przestrzeni był jak miód dla jej uszu. Pod palcami stóp czuła drobne ziarenka piasku, a na twarzy morską bryzę. Na horyzoncie błękit wody zlewał się z kolorem nieba.
Usłyszała wołający ją żeński głos. Wszędzie by go rozpoznała, tęskniła za jego barwą. Spojrzała w stronę, z której dobiegał. W oddali widziała burzę blond loków. Rachel machała do niej, podskakując, by jak najlepiej zwrócić na siebie uwagę.
Uśmiech na twarzy Lary zniknął tak szybko jak się pojawił. Już rozpoznawała ten schemat.
Już tu była.
Już to przerabiała.
Wiele razy.
Wzięła głęboki wdech, zasłaniając oczy. Nie chciała tego widzieć. Jak dotąd jeszcze ani razu nie udało jej się uratować Rachel. Tak było i teraz.
Tylko wyczekiwała.
Dźwięk strzału zagłuszył szum fal.
Croft otworzyła oczy.
Musiał być środek nocy, przez materiał namiotu nie docierało żadne światło. Siadając na śpiworze, przykryta kocem, mrużąc oczy, zaspanym wzrokiem rozejrzała się. Ku jej zaskoczeniu w środku nie było nikogo oprócz niej. Brakowało Kurtisa.
Chciała jeszcze chwilę poleżeć nim ruszy na dzielną misję poszukiwawczą. Sen, a raczej koszmar, którym uraczył ją jej umysł, powtarzał się aż za często. I przebiegał zawsze tak samo. Widziała siebie, stojącą za Rachel, celującą prosto w jej głowę. Mogła biec, krzyczeć, próbować zastrzelić drugą siebie, ale to nic nie dawało. Rachel zawsze ginęła.
Nie, nie będzie o tym myśleć. To nie jej wina.
Nie jej wina.
„To nie była moja wina.”
Myślami uciekła gdzie indziej, w milsze rejony. Londyn, jeszcze dwa dni temu. Tak dobrze było na chwilę odetchnąć, oderwać się od brutalnej rzeczywistości. Tak dobrze było poczuć jego usta na swoich. Wciąż pamiętała szum w głowie od nadmiaru alkoholu, pchnęło ją to do pocałunku. Nie, żeby nie była pewna siebie, mogłaby to zrobić na trzeźwo. Wódka wypłukała z niej zahamowania, których jeszcze w Paryżu się trzymała.
— Cholera. — wymamrotała.
Właśnie do tego nie chciała dopuścić. Teraz, kiedy wiedzieli, że odwzajemniają swoje uczucia, czyniło to misję znacznie trudniejszą. Nie mogli się też wycofać, siedzieli w tym zbyt głęboko. Znowu przypomniała sobie Rachel. Widok jej bezwładnego ciała.
Oby nigdy nie zobaczyła Kurtisa w tym stanie.
Właśnie, gdzie on był? Musiała porzucić koc, choć leżało się pod nim nadzwyczaj wygodnie, i wyruszyć na poszukiwania.
Wygramoliła się z namiotu, dopiero teraz zauważyła, że Słońce już wschodziło. Pierwsze promienie padły na ostatnie liście drzew w Central Parku. Jesień powoli musiała ustępować miejsca zimie.
Dwa nowe namioty stały przy rzece, zaraz pod mostem Gapstow. Kiedy Lara z Kurtisem zjawili się z powrotem w Nowym Jorku, Zip nie omieszkał natychmiast pochwalić się, że sam zaaranżował nowy, płócienny wystrój. Wtem Croft przypomniała sobie, czego jeszcze dowiedzieli się od czarnoskórego, a co za tym szło, gdzie może znaleźć Trenta.


(...)
Przepraszam. Zawiodłem Cię, choć nawet jeszcze o tym nie wiesz. Odkąd wyjechałeś, jest coraz gorzej. Czasem mam wrażenie, że nasze dni są policzone.
Wybacz.
Arthur

Każde słowo znał już na pamięć. Nie wiedział, czy powinien być wściekły na Arthura.
Nie, nie powinien. Owszem, wygadał się, ale co miał zrobić? Kurtis nie mógł, nawet nie chciał winić kolegi za to, co się stało. W zasadzie to cała wina spoczywała na błękitnookim. A teraz mógł dopisać Arthura do listy osób, które życiem przypłaciły jego poczynania.
Ręce mu drżały, kiedy trzymał papier w dłoniach, spoglądając to nań, to na kopiec i wbity symboliczny krzyż z gałęzi, wskazujący miejsce pochówku. Ile by dał, żeby cofnąć się w czasie. Chociaż te dwa dni wstecz, kiedy wraz z Larą zaznali trochę spokoju. Kiedy rozmawiali, śmiali się, a nawet tańczyli. Snuli plany na przyszłość. Nie sądził, że mógłby pokochać ją jeszcze bardziej, ale poznając ją od innej, bardziej ludzkiej strony, te uczucia wzmocniły się.
Co, jeśli ona jest następna na liście?
— Hej.
Powitanie było ciche, jakby Croft nie chciała mężczyzny spłoszyć. Stanęła obok, z rękami założonymi na piersi. Nawet na nią nie spojrzał. Zawiesiła na nim wzrok, próbując wyczytać jakieś emocje z jego twarzy. Jednak stojąc jak posąg, był niewzruszony, wpatrywał się tylko w świstek z zapiskami.
Kobieta wyciągnęła prawą rękę w jego stronę, w połowie drogi na chwilę ją zatrzymując. Zawahała się.
Nie. Nie ma co się wahać. Położyła dłoń na jego plecach, chcąc mu w nienachalny sposób dać znać, że ma w niej wsparcie.
Kawałek papieru ruchem wahadłowym opadł na ziemię. Kurtis opuścił ręce, zacisnął powieki. Próbował wziąć spokojny wdech, ale na próżno. Nie wytrzymał. Każdy oddech był drżący, czuł jak spod powiek wymykają mu się łzy. Gdyby mógł, padłby na ziemię, tu i teraz, kuląc się w pozycji embrionalnej i topiąc we własnym smutku.
„Weź się w garść”, powtarzał w myślach.
Croft chciała jakoś zareagować, wyciągała już do niego drugą rękę, ale błękitnooki ją powstrzymał gestem dłoni, następnie otarł palcami wilgotne policzki. Płuca w końcu przestały odmawiać posłuszeństwa, wziął głęboki wdech. Dał sobie chwilę, żeby się uspokoić.
Poczuł szturchnięcie w ramię. Lekko spuchniętymi oczami spojrzał na Croft, by zobaczyć, jak palcem dyskretnie wskazuje na mężczyznę oddalonego kilka metrów od nich. Przenosząc na niego wzrok, Trent ujrzał podejrzanego typa.
— Wydaje mi się, że obserwuje nas już od dłuższego czasu. — wyszeptała.
Kiedy ów osobnik dostrzegł, że został zauważony, natychmiast zawrócił się i uciekł, znikając za drzewami parku. Bohaterowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli, że będąc z powrotem w Nowym Jorku, muszą być bardziej czujni.


— To jaki macie plan? Bez Karela nie będzie łatwo. — zapytał czarnoskóry.
Niczym w kole różańcowym, trójka bohaterów siedziała w namiocie, omawiając dalsze działania. Stali przed tym samym zadaniem co poprzednio – jak dostać się do środka siedziby wroga, do paszczy lwa, niezauważonym?
— Możemy znowu spróbować dywersji. — dodał.
— Nie, teraz na pewno się tego spodziewają.
Oboje spojrzeli na Larę, oczekując jakiegoś zaangażowania. Obracała w dłoniach mistyczny sztylet, bacznie przyglądając się każdemu wtopionemu klejnotowi. Gdy cisza zaczęła się przedłużać, Croft spojrzała na obu przyjaciół.
— Co? A, tak, żadnej dywersji. Nie będziesz się narażać, Zip.
— Nie to nie. Ty, a może by tak helikopterem? Podrzuciłbym was, podlecielibyśmy nad budynek i byście na niego zeskoczyli.
— A masz licencję pilota?
— A po co mi? Ty masz zresztą, nie? Nauczysz mnie, szybko to ogarnę.
Może był to plan warty wcielenia w życie?
— A helikopter nie będzie za głośny? — wtrąciła Lara. — Za głośny i zbyt rzucający się w oczy. Odpada.
Dredowłosy westchnął, nie przyjmował dobrze krytyki jego pomysłów.
Divisa Pugione spoczywał już na ziemi. Croft pogładziła się po zabandażowanym ramieniu, po czym na jej twarzy ukazał się grymas wskazujący, że nad głową zapaliła jej się przysłowiowa lampka.
— A gdyby tak wtopić się w tłum? — Kurtis i Zip spojrzeli na nią skonsternowani. — Tatuaże. — dodała. — Możemy wytatuować sobie symbol oprawców na ramieniu, wtedy nikt nie zwróci na nas uwagi.
— Ale że sami? — Kurtis miał ambiwalentne odczucia co do tej idei. Nie widziało mu się też wyjść z tego wszystkiego ze znamieniem na ramieniu. 
— No tak.
— Nie lepiej znaleźć kogoś, kto nam je wytatuuje? Oprawcy na pewno mają ludzi od tego, znajdziemy takiego, uśmiechniemy się, zagadamy, powiemy, że chcemy przejść na drugą stronę.
— Zbyt ryzykowne. Mamy wtopić się w tłum, a zgłoszenie się po tatuaż przykułoby uwagę. Nie wiesz, jaki mają system, co jeśli tatuażysta by nas rozpoznał? Wytatuował by nas, a w następnej chwili skończylibyśmy z przestrzelonymi głowami.
— W porządku, czyli sami mamy się wytatuować? Jak?
— Na pewno znajdziemy jakieś przyrządy na mieście, Zip może nas wydziarać.
Spojrzeli na Zipa, który tylko wzruszył ramionami.
— To, że będziemy mieli znamię, nie oznacza, że będziemy mogli wejść do budynku. Ostatnim razem jak tam byłem, w środku było pusto, oprócz Oprawców nikogo nie było. Wątpię, żeby ludzie mogli tam wchodzić.
— Myślisz, że ktoś zwróci uwagę, kiedy się tam wkradniemy? — pytanie Lary było retoryczne, na co wskazało jej pobłażliwie pokręcenie głową.
Cóż, lepszego pomysłu nie mieli.
— No dobrze, to czego potrzebujemy?
— Igły, tuszu, czegoś do dezynfekcji.
— Czyli trzeba iść na miasto.
Wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, Lara i Kurtis oboje przenieśli wzrok na Zipa.
— Co, że niby ja?
— Mogą nas rozpoznać, nie możemy teraz ryzykować.
— Ba, mogą już nawet wiedzieć, że jesteśmy w Nowym Jorku. — dodał błękitnooki.
Czarnoskóremu się to nie podobało. Jego, taką bidulę, wysyłać na tak niebezpieczną misję? Skoro jednak ta dwójka miała uratować świat, to mógł zdobyć się na to poświęcenie.
— W porządku, pójdę, ogarnę coś. — mruknął niechętnie.
Już miał wygramolić się z namiotu.
— Chwila, chwileczkę! Ja wiem o co tu chodzi. — oznajmił, pozostała dwójka zrobiła wielkie oczy. — O wy cwaniaki! Co, zachciało się znowu zobaczyć tatuaż Kurtisa na-
— Zip! Idź już. — głos panny archeolog był stanowczy.
— No dobrze, dobrze, już idę. A wy róbcie co tam chcecie. — posłał im wymowne spojrzenie, nim zniknął za płachtą.
Spojrzeli po sobie, by wymienić uśmiechy. Lara nawet zachichotała.
— Wiesz, — zaczęła. — dawno nie widziałam twojego tatuażu.
Wątły uśmiech zawitał na jego twarzy. Croft przysunęła się tak szybko, że nie zdążył zareagować, nim jej usta przylgnęły do jego. W brzuchu poczuł łaskotanie, a ręce same wyciągnęły się w stronę jej talii, przysuwając ją do siebie. Przez te kilka chwil pozwolił sobie zapomnieć się i zatracić w tym pocałunku. Czyż nie zasługiwał na to?
Powoli się odsunął i spojrzał w te wielkie, brązowe oczy. Intensywne. Wyczekujące.
— Nie mogę. — wyszeptał.
Pytające spojrzenie Lary wymagało od niego rozwinięcia myśli, ale błękitnooki chwycił tylko nieopodal leżącą paczkę szlugów, poklepał kieszeń by upewnić się, że ma ze sobą zapalniczkę i wyszedł z namiotu bez słowa.
Croft była zdezorientowana.
Zrobiła coś nie tak?
Nie podążyła za Kurtisem od razu. Musiała się przyznać przed sobą, że zabolało ją jego zachowanie.
O nie. Nikt nie będzie jej tak traktował.
Będąc już na zewnątrz, nie musiała szukać daleko, Trent reflektował nad sensem życia, stojąc z petem w ustach na moście, opierając się o barierkę. Wpatrzony w swoje odbicie we wzruszonej falami tafli wody, co chwilę wyciągał papierosa z ust, by wypuścić z nich kolejny kłąb dymu.
— Co jest? — podchodząc, rzuciła stanowczo, acz z nutą troski w głosie. Stając obok, również oparła się o barierkę.
Zbierał myśli.
— Lara, słuchaj. — zaczął. — Ten jeden dzień w Londynie był… — próbował dobrać słowo. — Wspaniały. Móc spędzić z tobą choć jeden dzień sam na sam to jak wygrać na loterii. Ale teraz, kiedy wiem, że moje uczucia do ciebie nie są jednostronne? Kiedy wiem, że czeka nas lepsza przyszłość, tylko musimy załatwić największe zło tego świata? Nie wiem jak ty, ale ja odczuwam trochę presji.
Nie sądziła, że z ich dwójki to Kurtis będzie bardziej rozsądny.
— I pamiętając, co stało się z innymi ludźmi, na których mi zależało, — kontynuował. — wiedząc, jakiego ryzyka się podejmujemy, nie wiem czy poradziłbym sobie, gdybym cię stracił. Dlatego-
— Nie chcesz przywiązywać się bardziej. — dodała.
Przytaknął. Czasem zapominał, jak dobrze się rozumieli.
— Przepraszam. — mruknęła. — Ja po prostu… Nieważne. Nie lubię rozmawiać o uczuciach.
— Nie musisz. Możemy tu postać w milczeniu.
— Mi pasuje.
Patrzył na drzewa z przerzedzonymi liśćmi. Na ruiny budynków wątpliwie wzbogacające horyzont. Na niebo w odcieniu szarobrunatnym, gdzie mutant za mutantem śmigał do bliżej nieokreślonego celu. Upadłych na niebie zaczęło pojawiać się więcej.
Zielona poświata zarysowywała się na drzewach przy wejściu do parku. Zza nich wyłaniały się kolejne poczwary, a przed nimi, przybrzeżną ścieżką, szedł mężczyzna. W dłoniach tworzyły mu się zielone kule energii, którymi co chwila ciskał w pobliską roślinność, sprawiając, że stawała w szmaragdowych płomieniach.
Nie.
Nie teraz.
Nie dzisiaj.
Z towarzyszką wymienili porozumiewawcze spojrzenia, by na okrzyk „Łapać ich!” zerwać się z miejsca, uciekając przez park w stronę miasta.
W każdym innym przypadku, w każdej innej sytuacji nie uciekłby. Zmierzyłby się z wrogiem, udowadniając, że nie jest „skurwielem bez honoru”. Jednak teraz, kiedy mieli przewagę nad Oprawcami, nie mogli tuż przed finiszem dać się złapać.
Gregory zauważył ich, gdy czmychnęli z mostu, znikając między drzewami. Nakazał Nefilimom ścigać ich, sam nie był im dłużny, również pobiegł, paląc po drodze każdy napotkany konar, płosząc ludzi, którzy jeszcze żyli po tych wszystkich przeprowadzonych bitwach.
Kurtis trzymał Larę za rękę, razem biegli środkiem ulicy 65-tej. Docierając do skrzyżowania z Madison Avenue, Trent zatrzymał się, by spojrzeć za siebie – na początku ulicy pojawiła się sylwetka, prowadząca armię Upadłych. Postanowił zrobić coś, czemu we wcześniejszych misjach był przeciwny.
— Musimy się rozdzielić.
Lara chciała coś powiedzieć, zaprotestować, zatrzymać go przy sobie, ale nie było czasu na dyskusje. Widząc, jak towarzysz oddala się, biegnąc dalej prosto, postanowiła skręcić w lewo, teraz uciekając przez Madison Avenue.
Była dobrą biegaczką, wytrzymywała długie dystanse, mogła też szczycić się szybkością. Ale mutanty również były szybkie. Toteż kiedy obejrzała się za siebie, nie zwalniając kroku, widziała paskudną szarańczę podążającą za nią. Gdy znowu przeniosła wzrok na drogę, musiała w ostatniej chwili się zatrzymać – stanęła na krańcu przepaści, z gruzu usypany kopiec, prowadzący w głąb do tunelu kanalizacyjnego. Mutanty były coraz bliżej, do drugiej strony wyrwy było zbyt daleko, nawet z jej wybitnymi umiejętnościami atletycznymi nie byłaby w stanie przeskoczyć.
Nie zastanawiając się, ześlizgnęła się po hałdzie, ledwo utrzymując równowagę, by po chwili usłyszeć plusk pod stopami, kiedy była już na dole. Pobiegła trasą wyznaczaną przez zaciemniony korytarz. Na chwilę stanęła, gdy dotarła do szerszego tunelu, łączącego ze sobą pomniejsze. Słysząc odbijające się echem ryki, wiedząc już, że monstra nie boją się podążyć za nią do podziemi, zerwała się w prawą stronę. Niestety jej kroki były głośne zważając na fakt, że biegła po zalanym terenie. Skręcając w jeden z pobocznych korytarzy, pożałowała tej decyzji. Coraz ciemniejszy, zaprowadził ją w końcu do ślepej uliczki, dalsza droga ogrodzona była grubymi, metalowymi prętami.
Chcąc zawrócić, na końcu korytarza, w słabej poświacie dostrzegła zarys sylwetki, w tym wielkie skrzydła. Przylegając do krat, czekała na dalszy bieg wydarzeń. Nefilim dyszał, nasłuchując. Croft wstrzymała oddech.
Nie odchodził.
Czekał.
„Idź stąd. No już.”
Położył szpon na ścianie, postawił krok do przodu, powoli zbliżał się do Lary.
„Cholera, cholera, cholera...”
Charczał przeraźliwie. Był coraz bliżej.
Nie było ucieczki.


— Tym razem mi nie uciekniesz!
Skręcając w Park Avenue, przebiegając kilkanaście metrów, Kurtis słyszał charakterystyczne trzaski, a na pozostałościach ścian widział szmaragdową poświatę.
Dostrzegając za sobą Gregorego, ciskającego w jego kierunku zielonymi kulami energii oraz podążające za nim mutanty, postanowił wykorzystać stojące po obu stronach ulicy samochody jako swoiste tarcze. Używając mocy telekinetycznych, uniósł pierwsze auto, co było trudne w biegu, i rzucił nim w kierunku oprawcy. Auto przecięło trajektorię pocisku, który rozprysł się na karoserii. Srebrny Opel posłużył jako kolejna tarcza.
Nie mógł ciskać tak pojazdami w nieskończoność. Czuł, jak z każdym takim użyciem jego moce słabną. Tymczasem Gregory tracił cierpliwość. Gdy kolejne auto wzbiło się w powietrze, uderzył w nie całą swoją mocą, sprawiając, że doszło do eksplozji, która była na tyle blisko, by wybić Trenta z równowagi. Upadłszy na ziemię, przez chwilę leżał nieruchomo, otarcia na skórze zaczęły go piec niemiłosiernie. Gdy zbierał w sobie siły, by się podnieść, poczuł uderzenie i palące prądy przechodzące przez jego ciało. Potem kolejne. I kolejne. Temu wszystkiemu towarzyszyły zielone rozbłyski.
Obolały, przeturlał się na plecy. Poczuł, jak ktoś łapie go za frak i szarpnięciem podnosi do pionu. Miał wątpliwą przyjemność patrzeć teraz na twarz Gregorego.
— W końcu cię mam. — wycedził czarnowłosy przez zęby.


Zamrugał oczami. Przed sobą widział szarobrunatne niebo, przesłonięte chmurami. Zapowiadało się na deszcz. Oparł się na łokciach, by podnieść się do pozycji siedzącej.
— Witamy.
Ten głos.
Kurtis spojrzał przed siebie.
Ujrzał postawną sylwetkę. I twarz, która wiele razy przewinęła się na ekranach telewizorów. Spojrzenie piwnych, prawie złotych oczu, przeszywało go na wylot.
Błękitnooki powoli podniósł się, próbując utrzymać równowagę na chwiejnych nogach. Był osłabiony. Potrząsnął głową, wziął wdech, próbował się skoncentrować.
— W końcu możemy poznać się osobiście. — po tych słowach Rufus przeniósł wzrok w prawo. Trent skierował głowę w tą samą stronę, a widząc po swojej lewicy Larę, odruchowo chciał do niej podejść. Został powstrzymany, porażony kulą energii, która sprawiła, że skulił się z bólu i natychmiast zatrzymał. Gdy spojrzał za siebie, Greg szczerzył się do niego, zacierając ręce.
Oprócz Gregorego, ucieczkę uniemożliwiały mu też mutanty. Stojąc nieruchomo, otaczały ich, tworząc sporej średnicy krąg. Czasem tylko rozprostowywały skrzydła lub szpony. Jeden niewłaściwy ruch i poczwary były gotowe rozszarpać jego bądź Croft na strzępy.
Trent dokładnie obejrzał otoczenie. Bacznie przyjrzał się podłożu, na którym stał, próbował też dojrzeć cokolwiek między ciałami potworów.
— Tak, jesteśmy na szczycie Empire State Building.
Po raz kolejny spojrzał na blondwłosego Nefilima. Teraz zauważył, że obok niego stoją jeszcze dwie postaci. W środku postawny, wysoki mężczyzna, a obok niego kobieta. Rysy twarzy i kolor włosów zdradzały pokrewieństwo. Pierwszy raz ich widział na oczy, ale nietrudno było się domyślić, że przynależeli do nowej Kabały.
Ostatnia rzecz, która przykuła uwagę Trenta to klęcząca postać, trzymana przez Nicholasa za ramię. Rude, posklejane włosy. Zmęczona twarz. Kurtis przełknął ślinę.
— Zaskoczony? Wasza współpraca musiała w końcu wyjść na jaw. Ale obudziłeś się, więc nie przeciągajmy już. — Nefilim podniósł prawą rękę, w której trzymał Divisa Pugione. Palcami lewej przejechał po zdobionym ostrzu. — Byliście godnymi przeciwnikami, prawie wam się udało nas pokonać. To nie dziwne, skoro po waszej stronie działał nasz wyrodny ojciec. Ale widzę, że długo się was nie trzymał. Nie miejcie mu tego za złe, ma to do siebie, że-
— Był z nami do ostatniej chwili, do zamknięcia ostatniego portalu! — wyrwało się pannie archeolog.
— Właśnie. Zamknęliście wszystkie portale. Taki stan rzeczy nie może pozostać. To za chwilę. Najpierw muszę zająć się zdrajczynią.
Trent zbladł widząc, jak Rufus ściska sztylet w dłoni, podchodząc do Niny. Podniesiona przez Nicholasa, kobieta ledwo stała na nogach. Błękitnooki zastanawiał się, jakie tortury sprawili jej Oprawcy, widząc, że nie ma nawet siły się bronić. A przecież była jedną z nich, Nefilimów. Kręciła tylko głową, nawet się nie wyrywała. Kurtis sam nie wiedział, czy chce na to patrzeć.
Nefilim uniósł sztylet, ostatni raz patrząc kobiecie w zielone oczy, po czym wbił go prosto w jej serce. Ugodzona sylwetka na moment rozbłysła zieloną poświatą, jakby nadprzyrodzona część właśnie się z niej ulotniła, a pozostał tylko ludzki pierwiastek, co sprawiło, że momentalnie rozsypała się, przemieniając się w stertę popiołu.
— Mało spektakularne, przyznam szczerze. — mruknął Nicholas. — Dobrze, że zdążyliśmy ją wcześniej trochę pomęczyć. Będę miał więcej satysfakcji, jak przejdę do was. — dodał, spoglądając na uprowadzonych. — Jednak zanim to nastąpi…
Odwrócił się tyłem do nich i uniósł Divisa Pugione w górę. Mógł to być idealny moment dla Lary i Kurtisa na wykonanie ruchu, gdyby nie trzy pary oczu bacznie ich obserwujące, nie wspominając o wesołej gromadce mutantów, niecierpliwiących się i żądnych krwi.

Ex alia Tellure arcessantur, Nefilim ortum, et veniet in terram!

Błękitnookiego ciarki przeszły na dźwięk tych słów. Dopiero teraz uświadomił sobie smutną prawdę – przegrali. Jeszcze niedawno mieli sporą przewagę – wykradli artefakt, zamknęli portale. Powrót do Nowego Jorku był największą pomyłką. Gdyby tylko postanowili ukryć się ze sztyletem, ludzie w końcu pokonaliby Armię Upadłych, a co więcej Oprawcy mogliby zrobić? Prędzej czy później zostaliby złapani, a ze względu na swoją nadludzką naturę zamknięci na cztery spusty, gdzieś głęboko pod ziemią, może w legendarnej strefie 51? Gdziekolwiek by to nie było, ludzkość zadbałaby o to, by apokalipsa więcej się nie powtórzyła. A teraz?
Czarna dziura, umieszczona w powietrzu, zaczęła powiększać się i skrzyć. Portal został otwarty. Nie minęło kilka sekund, gdy prosto z niego wybiegła postać, skacząc na Rufusa i obezwładniając go. Lara i Kurtis spojrzeli po sobie porozumiewawczo, nie kryjąc zaskoczenia, ale też poczucia ulgi.
Joachim wrócił i właśnie szarpał się z własnym synem, próbując mu wyrwać z ręki sztylet. Nicholas i Mildred, a także Gregory, stali nieruchomo, zbyt zszokowani, by zareagować w jakikolwiek sposób. Karel, głowa rodziny, wstał, uniósł artefakt. Nim jakikolwiek Upadły zdążył wylecieć przez międzywymiarowe przejście, Nefilim zaczął wypowiadać słowa rytuału, najszybciej jak potrafił. Zamknął przy tym oczy, miało mu to za chwilę dać przewagę. Niedawno otwarty portal implodował, by następnie wybuchnąć, siłą uderzeniową mało nie wytrącając wszystkich z równowagi, oślepiając swoim błyskiem, rozpraszając również wianuszek Upadłych.
Joachim skorzystał z okazji. Podbiegł wpierw do Mildred, bez ceregieli wbijając jej sztylet w klatkę piersiową. Gdy ciało obróciło się w pył, Nefilim dźgnął ostrzem Nicholasa, który zaszarżował na niego, próbując go powstrzymać. Wykonując obrót o 180 stopni, nie zdążył zareagować, kiedy ostatni żyjący syn powalił go na ziemię. Gdy ci się szarpali, do pomocy rzucił się Gregory.
Słysząc z ust Joachima „Uciekajcie!”, Lara z Kurtisem posłusznie skierowali się do wyjścia, otwartych na oścież drzwi prowadzących z dachu do wnętrza budynku.
— Nie wstyd ci — mówił, próbując wyrwać ojcu Divisa Pugione z ręki. — mordować własne dzieci?
— Nie, kiedy przynoszą hańbę rasie Nefilim.
Dłonie Rufusa ograniczały nadgarstki Karela, jednak w końcu, trzymając obie ręce na rękojeści, udało mu się wykręcić sztylet tak, by wbić broń w klęczące nad nim ciało. Zobaczył zaskoczenie na twarzy swojego potomka, gdy wpierw otoczyła go zielona poświata, następnie ciało rozpadło się, a pył pokrył Joachima. Westchnąwszy ciężko, chciał się podnieść. Wtem po raz kolejny został zaatakowany. Czarnowłosy był ostatnim przeciwnikiem.
Lara stanęła już w progu, ale zobaczyła, że Trent zamarł. Patrzył na walkę.
— Kurtis, szybko!
Ku ich przerażeniu, ta szarpanina skończyła się inaczej niż poprzednie. Może była to większa doza złości i zawiści, może brak pokrewieństwa nie ograniczał go, kiedy w końcu wyrwał Divisa Pugione z rąk Karela, by wbić go prosto w jego czoło. Chciał to zrobić kilka razy, jednak biorąc drugi zamach, trafił w kłąb popiołów, które tylko przez chwilę zawisły w powietrzu. Spojrzeniem zdradzającym początki obłędu spojrzał na sparaliżowaną dwójkę bohaterów, obserwującą z niedowierzaniem zaistniały bieg wydarzeń.
— Pora to zakończyć! — krzyknął, ściskając mocno rękojeść artefaktu. Biegł nad wyraz szybko, pędzony żądzą mordu. Kurtis krzyknął do Croft, by uciekała, a sam zrobił najrozsądniejszą rzecz, jaką mógł – wyciągnął rękę przed siebie, by mocami telekinetycznymi zabrać ostatniemu Oprawcy sztylet.
Greg natychmiast się zatrzymał, odruchowo wyciągając ręce przed siebie, jakby miało to powstrzymać Trenta.
— Chwileczkę. — zaczął. — Nie możesz tego użyć. Wiem, że nie możesz.
Błękitnooki miał tego świadomość. Co z tego, że trzymał teraz jedyny przedmiot, który może zgładzić ostatniego Nefilima i zakończyć cierpienie milionów istnień, skoro nie mógł go użyć?
Pamiętał, co się stało, gdy Lara podjęła próbę przeprowadzenia Rytuału Otwarcia. Gdyby pozwolił jej kontynuować, kto wie, jakby się to skończyło. Czy by w ogóle przeżyła.
Co mu jednak dało do myślenia, to artefakt nie mógł być użyty przez śmiertelnego nie dlatego, że nie zadziała. Przy ostatniej próbie szmaragdy przecież zaświeciły. Jakkolwiek by się to dla panny archeolog skończyło, rytuał zostałby przeprowadzony i portal zostałby otwarty.
Ta prosta notka na zapiskach Ekchardta była ostrzeżeniem.
— Zaryzykuję. — mruknął.
Adrenalina pchnęła go do biegu w kierunku przeciwnika. Nawoływania Lary były zagłuszone przez szum krwi w głowie, w całym ciele. Nawet uniknął pocisku energii, rzuconego przez Gregorego, w tej najważniejszej chwili refleks go nie zawiódł. Wolną ręką użył telekinezy, by powalić Nefilima na ziemię.
Skoczył nań, teraz klęcząc nad nim i przytrzymując go ciężarem swojego ciała.
Nie zwlekając ani chwili dłużej, ignorując głos w głowie ostrzegający go, że źle się to dla niego skończy, zamachnął się i umieścił ostrze sztyletu w klatce piersiowej Gregorego.
Nie mógł skupić się na wyrazie twarzy wroga, ani na zielonej poświacie.
Miał wrażenie, jakby w dłoni trzymał rozżarzony węgiel. Piekący ból był nie do zniesienia, zaczął promieniować w górę ręki, po ramieniu, aż do klatki piersiowej. Jeszcze kilka sekund trzymał artefakt, a gdy z Gregorego został tylko popiół, sztylet w końcu wylądował na posadzce.
Klęcząc jeszcze przez chwilę, obraz zaczął mu się zamazywać. Ból był tak silny, że Trent nie mógł dłużej utrzymać przytomności. Padł bokiem na ziemię.
Słyszał jeszcze stłumiony głos towarzyszki, jednak coraz ciszej.
Czy tak właśnie wyglądało umieranie?
Nie, jeszcze nie odszedł.
Czuł jakąś siłę przewracającą jego ciało na plecy.
Wrócił do rzeczywistości, otworzył oczy. Widział nad sobą nieboskłon, przesłonięty znajomą sylwetką. 
Czuł delikatne palce odgarniające kosmyki włosów z jego czoła.
Chciał coś powiedzieć, wykonać jakiś gest, ale ból wyzuł z niego resztki sił.
Nie dawał rady utrzymywać dłużej otwartych oczu.
A więc jednak.
Tak właśnie wyglądało umieranie.


Gwiazdy na wieczornym niebie, nie muszące walczyć z miejskim oświetleniem, migotały wesoło. Lekki, ciepły wiatr wprawiał młode liście drzew w ruch, a spowodowany tym szum można było nazwać leśną symfonią.
Mężczyzna obserwował małą polankę, na środku której buzował intensywnie pomarańczowy ogień. Przy nim ogrzewała się drobna postać. Wszędzie by ją rozpoznał.
Gdy Olivia zauważyła Kurtisa, pomachała do niego, by następnie gestem ręki zaprosić do siebie. Z ciepłym uśmiechem na twarzy chętnie dołączył do ogniska.
— Dobrze cię znowu widzieć. — odezwał się, siadając obok. — I w lepszych warunkach. — dodał, wciąż pamiętając dziwne, nierealne, zamglone miasto z ich ostatniego spotkania.
Siedzieli chwilę w milczeniu, słuchając strzelania płomyków.
— W końcu możemy być razem. — powiedział. — Już na zawsze.
W odpowiedzi Olivia zachichotała.
— No co? — zapytał, nie takiej reakcji się spodziewał.
— To jeszcze nie twój czas.
— Jak to? Może mi się wydaje, ale sądząc po tym, co się niedawno wydarzyło, to raczej umarłem.
Liv pokręciła głową.
— Przecież sztylet nie mógł być użyty przez ludzi. Znaczy mógł, ale z tragicznymi konsekwencjami. Wiedziałem o tym, ale postanowiłem się poświęcić. — ostatnie zdanie wypowiedział z pewną dozą dumy w głosie.
— Tragiczne, tak. Ale nie śmiertelne.
— Jak to? To jeśli Lara by użyła sztyletu, to-
— O, ona by tego nie przeżyła. Kurtis, może i jesteś człowiekiem, ale twoje nadprzyrodzone zdolności, twoje powiązania z zakonem Lux Veritatis, nawet twoje cechy charakteru sprawiają, że jesteś wytrzymalszy.
— Dziwnie się tego słucha, to brzmi jakbym był jakimś wybrańcem.
— Nie, nie wybrańcem. Było, jest i będzie wiele ludzi, którzy podołaliby tego, czego ty dokonałeś. Nie znaczy to, że by się tego podjęli. Ty się podjąłeś. To, samo w sobie, jest wyjątkowe.
— Czy na pewno rozmawiam z Olivią? Brzmisz zbyt mądrze.
— To czternastolatka już nie może mówić mądrowato?
— Może, ale przyznasz, że to dziwne, kiedy mówisz w ten sposób, a potem kwitujesz to słowem „mądrowato”.
Czarnowłosa zaśmiała się znowu.
— No dobrze. — kontynuował. — To co teraz? Żyję, ale jestem tu.
— Teraz się obudzisz.
— Tak po prostu?
— Przyjaciele już na ciebie czekają.
Ognisko zgasło.


Zamrugał oczami. Raz, drugi. Pochylały się nad nim dwie postaci, z początku rozmazane. Potrzebował chwili, by wzrok przystosował się do światła i kształtów.
Ból ręki i prawej części klatki piersiowej się utrzymywał, jednak apogeum już minęło, takie cierpienie dało się znieść. Oczy otworzył szeroko, źrenice zaakceptowały ilość przyswajanego światła.
— Witamy w świecie żywych! — odparł wesoły, męski głos.
— Dobrze cię widzieć, Zip. — ledwo wydusił z siebie. Wciąż był słaby. — Ktoś mi powie, co się stało?
Spojrzał na drugą twarz, na intensywnie brązowe, wielkie oczy. Widać było w nich ulgę i radość.
— Udało nam się. Pokonaliśmy ich.
Trent, podpierając się łokciami, próbował się podnieść. Oboje towarzyszy pomogło mu usiąść. Spojrzał na obolałą rękę, by ku swojemu przerażeniu stwierdzić, że jest cała czarna. Skłoniło go to do domysłów, że reszta ciała również nabrała takiego koloru, tak daleko jak sięgał ból.
— Cholera, już mi tak zostanie?
— Hej, masz coś do bycia czarnym? — dredowłosy nie krył oburzenia. Gdy zobaczył, że Trent się przejął, grymas niezadowolenia przerodził się w szczery uśmiech. — Żartuję!
Spojrzał na nieboskłon. Po chichu liczył, że dostrzeże czyste niebo, nieskalane ani jednym mutantem. Jednak gdy kilka poczwar przeleciało wysoko nad ich głowami, sam nie wiedział co czuć.
— Wiesz, to jeszcze nie koniec. — odezwała się Croft. — Ale najgorsze już za nami. Gdy ludzkość stanie na nogi, to ani się obejrzysz, jak tej szarańczy nie będzie. A to — wskazała na Divisa Pugione leżące na trawie. — będzie trzeba zakopać. Spalić. Jakoś się tego pozbyć.
W odpowiedzi kiwnął głową.
A więc udało się.
Wygrali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz