17 czerwca 2020

Rozdział 8 - Olivia

Pan Leydon, którego Trent miał okazję poznać niewiele później po spotkaniu z Zipem, był brunetem, jak Kurtis, lecz krótko ostrzyżonym. Dość postawny, nie był to jednak typowy mięśniak. I ogólnie rzecz biorąc, pilotował śmigłowiec, a w tej konkretnie chwili, tak jak z resztą przez większość lotu, śmiał się pod nosem. A zaczął się śmiać w momencie, kiedy Trent opowiedział mu, z jakiego dokładnie powodu pragnie dostać się aż do Paryża. Błękitnookiego to irytowało. Jeszcze nie spotkał osoby, która by mu powiedziała „Tak, to świetny pomysł.”, „Kurt, jesteś genialny!”, „Na pewno znajdziesz Larę!”. Albo uznawano go za wariata, albo traktowano pobłażliwie, tudzież jak psychopatę, lub ostatecznie, co było najbardziej przewidywalną reakcją, która o dziwo jak dotąd się nie pojawiła – śmiano się z niego. I to właśnie w tej chwili robił Dante.
— Nie no, nie mogę. — wziął wdech, próbując opanować chichotanie. — Naprawdę chcesz ją odnaleźć? Nie zgrywasz się?
— Czy wyglądam ci na komedianta? — wycedził Trent poważnym tonem.
— Na komedianta nie, raczej na idiotę.
— Chcę zrobić coś dobrego dla ludzkości, czemu nikt nie chce tego docenić?
— Dobrymi chęciami piekło jest wybru-
— Nie pierdol mi tu farmazonów.
— Może po prostu brniesz nie w tym kierunku co trzeba. Chcesz odnaleźć kogoś kto nie wiadomo nawet, czy żyje, w złudnej nadziei, że jeśli jednak żyje, to jakimś cudem nam pomoże. Nie tędy droga. Nic dziwnego, że ludzie nie traktują cię poważnie.
— To czemu mi pomagają?
Dante zamilkł. Faktycznie, wszyscy, jak jeden pies, robili coś dla Kurtisa. Mark z metra przenocował Kurtisa, kapitan z łodzi pozwolił na podróż na pokładzie, Jeremy z Ellen wyłowili Trenta z wody i również go przenocowali, Winston przekazał Kurtisowi pierwszą wskazówkę, Zip podzielił się tym, co wie i w dodatku dał namiary na Leydona. A ten również zgodził się pomóc niedoszłemu wybawcy ludzkości. Ciągle zadając sobie pytanie „Dlaczego?”
— Tak naprawdę — ciągnął błękitnooki. — gdzieś w głębi umysłu każdy z was po cichu wierzy, że jednak mi się uda. Że może to jakaś nadzieja.
— Zaraz będziemy na miejscu.
Ucinając rozmowę, Dante zwolnił maszynę, zawisając nią nad uliczką domów szeregowych. A właściwie tego co z nich zostało, choć nie wyglądało to tak tragicznie, jak Nowy Jork czy choćby Talbot. Mury budynków miały jeszcze ten rdzawoczerwony kolor, przebijający się spod pyłu, który osadził się na wdzięcznych, francuskich cegiełkach. Trent wyglądając z helikoptera, od razu rozpoznał swoje mieszkanie. Swój ostatni dom. Z drewnianymi drzwiami, pomalowanymi na zielono, które teraz były otwarte na oścież.
— Masz tam drabinkę, spuść ją i-
— Wiem, co robić, mam licencję pilota.
— Licencja pilota, też mi coś. Lepiej się pospiesz, z tego co wiem Paryż jest oblężony przez te-
Nie dokończył zdania, bowiem śmigłowcem gwałtownie szarpnęło. Kurtis, tracąc równowagę, wypadł z maszyny. W ostatniej chwili uratował się od bolesnego upadku, spowalniając swój lot siłami telekinetycznymi. Wylądował na dachu, strącając kilka i tak już luźno trzymających się dachówek. Spojrzał w górę, gdzie dostrzegł, nie będąc zaskoczonym, okropną paskudę jaką był Nefilim, plądrującą właśnie helikopter.
— Dante!
— Nie martw się, poradzę sobie!
Wierząc towarzyszowi na słowo, błękitnooki zjechał z dachu i zeskoczył prosto na ganek. Stając na równe nogi, otrzepał się z kurzu i wszedł, a ściślej mówiąc wbiegł do środka, licząc w duchu, że żaden inny mutant go nie zauważył. A w tym momencie miał nadzieję, iż żaden takowy nie czeka na niego w środku. Słysząc, jak dźwięk helikoptera robi się coraz mniej wyraźny, odetchnął z ulgą. Nie wątpił, że Leydon poradził sobie z nieproszonym gościem bez problemu.
Rzucił okiem na przytulny hol, na stylową komodę z ciemnego drewna, nad którą wisiało lustro. Stłuczone. Trenta dopadły nostalgiczne uczucia. Czuł się jednocześnie spokojnie i nieswojo. Był przywiązany do tego miejsca, do Francji, w końcu obok obywatelstwa amerykańskiego posiadał też francuskie. Ale powrót tutaj po tylu latach, kiedy tyle się wydarzyło?
Przeszedł do pokoju gościnnego. Większość mebli była powywracana, tylko niektóre dzielnie trzymały się na swoim miejscu. Nietrudno było odgadnąć, że Upadli swego czasu zasiali tu spustoszenie. Kurtis nie wiedział, co go tknęło, ale zaczął mimowolnie podnosić przedmioty, ustawiać je na miejsce. Jeśli mógł cokolwiek w swoim życiu uporządkować, choćby salon, to bez zastanowienia się za to zabrał. „Gdyby tylko uporządkowanie życia było takie łatwe”.
Natknął się na ukryty wśród włókien dywanu odłamek. Podnosząc go i przyglądając się niebiesko-białym szlaczkom, rozpoznał w nim wazon, który kiedyś posiadał. Momentalnie powróciło do niego wspomnienie, kiedy Lara, przebywając w gościnie u niego, zdenerwowała się na towarzysza trochę za bardzo. I gdyby nie refleks Kurtisa, wazon roztrzaskany by był na jego głowie.
Uśmiechnął się pod nosem. Fakt, Croft była nerwowa. Pyskata. Musiała postawić na swoim. Ale Kurtisowi jakoś to nie przeszkadzało. Osobiście uważał, choć nigdy jej tego nie powiedział, że wyglądała uroczo kiedy się złościła. Mimo, że wtedy jej oczy iskrzyły rządzą mordu. Ale w końcu przyjaciół akceptuje się takich, jakimi są. Choć w tym przypadku była to raczej nieświadoma idealizacja, bowiem już wtedy Trent miał kłopot z określeniem swoich uczuć wobec kobiety.
Kończąc robić jako taki porządek, mężczyzna usiadł na kanapie i zaczął kombinować. Nie był pewien, czego szukać, gdzie tego szukać. Wiedział tylko, że „trzeba czegoś poszukać.” Wskazówki, czegokolwiek. Może Lara tu była. Może zostawiła coś po sobie.
Trent postanowił zajrzeć na pierwsze piętro. Wychodząc z salonu, minął kuchnię po drugiej stronie holu. Jego uwagę przykuła leżąca, kiepsko wyglądająca lodówka. Bohaterowi zaburczało w brzuchu. Kurtis pamiętał, że zostawił tam jedzenie. Dużo jedzenia. Tyle, że chłodziarka była odłączona od prądu zapewne przez kilka lat, jak wnioskował. Postanowił więc zostawić ją i kiszącą się w środku żywność w spokoju.
Wspinając się po schodach, omijając ogromną w nich dziurę, której wcześniej nie było, dotarł na górę, gdzie na lewo miał łazienkę, na prawo gabinet, a na wprost sypialnię. Chciał skręcić w prawo, naprawdę chciał. Ale nogi powiodły go przed siebie. Widok poturbowanego łóżka, prawdopodobnie złamanego na pół, choć trudno było to określić po pokrywającej go, chaotycznie ułożonej pościeli, nie zaskoczył go. Jego sypialnia była pomieszczeniem, w którym Croft pojawiła się tylko raz. Ale co to był za raz!
Wzdychając do siebie, wycofał się z pomieszczenia by z dużo mniejszym zapałem spenetrować gabinet. Zastał go tu równie smutny widok, co przy poprzednich pokojach – porozwalane meble, wybita szyba w oknie, choć biurko stało dalej w tym samym miejscu, a papiery były tylko trochę bardziej porozrzucane niż ostatnim razem. Może Lara zostawiła tu list? Choć wątpił, że miałaby czas wrócić do jego apartamentu, wypełnić kartkę dramatycznymi relacjami z tego, co się dzieje i o tym, gdzie teraz będzie. Zaczął beznamiętnie przeglądać stertę, kiedy z zewnątrz dobiegł go hałas. Charakterystyczne ryki. Jak on ich nie znosił. Odruchowo sięgnął ręką w kierunku Chirugai, powolnym krokiem skradając się w stronę okna. Subtelnie wyjrzał by dostrzec, że na ulicy znajduje się trzech Monstrów, a naprzeciwko nich dwójka mężczyzn. Nawet nie. Byli to chłopcy, na oko 18 lat. Ubrani w kolorowe t-shirty, jeansy i trampki, wyglądali wybitnie nędznie w porównaniu z potężnymi, zmutowanymi poczwarami, wściekle syczącymi i nastraszającymi swoje obrzydliwe, błoniaste skrzydła.
Jeden z nastolatków dzierżył w dłoni broń, drugi poganiał go żeby strzelał, a cała scenka tylko nakłoniła Kurtisa do interwencji. Kucając, by być niezauważonym, wyciągnął swoje ostrze i rzucił nim przez okno. Broń otworzyła się, zostawiając za sobą pomarańczową wstęgę iskier i rozpraszając wroga. Trent wyskoczył na zewnątrz, drugi raz tego dnia lądując na ganku, następnie zbiegł po schodach by móc dokładnie widzieć, jak jego blaszana towarzyszka rozcina łeb dwóm Upadłym, a trzeciemu wbija się w plecy. Potwór zaryczał przeraźliwie, kiedy Chirugai zaczęło wykonywać szybkie obroty, zgrzytając o kręgi kręgosłupa i rozbryzgując na boki krwistą bryzę. Chłopcy obserwowali widowisko z przerażeniem i zachwytem, w ich główkach zaś tliło się pytanie „Kto to do cholery jest?”. Gdy ostrze powróciło do właściciela, błękitnooki nonszalanckim ruchem ręki chwycił je i zawiesił na pasku.
— Możesz już schować tę broń, chłopczyku.
— Myślisz, że jak pokonałeś raptem trzech Nefilimów, to możesz cwaniaczyć?
— Hej, nie pyskuj, dobra? Uratowałem wam życie. A wy co, samobójcy? Co tu robicie sami, przecież tu jest-
Nagle go zamroczyło. Okropny, niespodziewany ból, wywołany uderzeniem w jego głowę czymś twardym. Ktoś go zaszedł od tyłu, ale nie zdążył nawet pomyśleć o tym, żeby się odwrócić. Upadł bezwładnie na ziemię, tracąc przytomność.

***

— Na pewno coś wam mówił. Gdzie zamierza się wybrać, na przykład.
— Nie wiem, nie wiem, nie pamiętam...
Rufus tracił cierpliwość. Arthur na pewno wiedział więcej, niż chciał im powiedzieć. Trzeba było go jakoś zmusić do gadania.
— Słuchaj, jeśli nam powiesz, gdzie ostatni raz widzieliście się z Kurtisem i jaki był cel jego podróży, będziesz mógł zobaczyć się ze swoim przyjacielem, Joshuą.
Arthur na tę myśl spojrzał na oprawcę wzrokiem pełnym nadziei. Musiał porozmawiać z Joshem. Prosić o wybaczenie. Rozgrzeszenie. Powiedzieć, że to dla jego dobra. Że przecież Kurtis na pewno jest już dużo dalej. Nie znajdą go. Ale z drugiej strony wyrzuty sumienia były tak silne, i tak zdradził już za dużo. Siedząc tak przed biurkiem, spoglądając to na blondwłosego, to na widok za oknem, podjął decyzję.
— Ostatni raz widzieliśmy się przy zejściu do podziemi. Do metra. Chciał się dostać do doków, a stamtąd do… — poczuł narastającą gulę w gardle. „Powiedz, że zapomniałeś. Że wspomniał tylko raz, a ty go wtedy nie słuchałeś. Że myślałeś wtedy o tym, czy by nie przejść na drugą stronę, no cokolwiek!” — do Wielkiej Brytanii.
„Arthur, ty idioto.”
— Arthur, muszę ci powiedzieć, świetnie się z tobą współpracuje. — Rufusa zaskoczyła ta uległość. Ale było mu to na rękę.
— Mogę się teraz zobaczyć z Joshuą? — to pytanie, wypowiedziane takim cichym, prawie błagalnym tonem. Jakby nie mówił tego dorosły mężczyzna, a mały chłopiec, przerażony długą rozłąką z kimś bliskim. Przez umysł blondwłosego przemknęła myśl, że nawet było mu szkoda tego rebelianta, między innymi przez to, co zaraz miał usłyszeć.
— Tak. Właśnie zakopują jego zwłoki. Ale może jeszcze zdążysz.

***

Powoli oprzytomniał. Jedną z pierwszych myśli był fakt, że pewne rzeczy notorycznie powtarzały się w jego przygodzie. Oprócz ciągłego przedstawiania się, dość często mdlał, co godziło w jego męską dumę. Po tej konkluzji przyszedł czas na zadanie sobie pytania – czemu wokół niego jest tak ciemno? Czarno? Przecież otworzył oczy. Było mu też nieco duszno, co dało mu odpowiedź na pytanie – miał głowę przykrytą płóciennym workiem. Jednak przed przystąpieniem do rozpaczliwego szarpania się, by zwrócić na siebie uwagę, postanowił nasłuchiwać przez chwilę dźwięków otoczenia, bowiem zaczynały do niego docierać bodźce słuchowe. Wyłapał rozmowę w pomieszczeniu, w którym się znajdował.
— …niebezpieczny.
— Fakt, ale to nie mutant. I nie ma tatuażu. No i daj spokój, przecież nam pomógł! Nic nie wskazuje na to, by miał działać przeciwko nam. Wypuśćmy go, zaoferujmy współpracę. Dobrze by było mieć kogoś ogarniętego w naszej grupie.
— No nie wiem. A wiemy coś o nim w ogóle? Skąd jest? Jak się nazywa? Miał przy sobie jakieś dokumenty?
— Dokumenty nie, ale chyba nazywa się Mark. Znalazłem w jego kieszeni list, do jakiejś Sally. Pewnie to jego żona.
— Coś jeszcze?
— Poza tym miał tylko Desert Eagle i takie coś, nie wiem nawet, co to. Mogę ci tylko powiedzieć, że coś niesamowitego. Ma chyba wysuwane ostrza, śmigało samodzielnie w powietrzu jak jakiś latający spodek i załatwiło mutantów w niecałą minutę!
— Dlatego mu nie ufam. Facet ma jakieś samobieżne frisbee wyposażone w noże, napierdalające w powietrzu jak kometa. Powiedz sam, zaufałbyś komuś takiemu? A może on nie ma pełnej kontroli nad tym czymś? Ani się obejrzysz jak ci łeb utnie!
— Dramatyzujesz. Zresztą, jak się obudzi to nam pewnie co nieco opowie. Ogarnij się, panie sceptyczny.
Poza dialogiem, gdzieś w tle Kurtis słyszał muzykę. Do jego uszu ostatnio dochodziło wiele dźwięków, ale spójna melodia nie była jednym z nich. Po chwili nasłuchiwania skojarzyło mu się to z jednym z Nokturnów Chopina. Nie sądził, że fortepianowe dźwięki zadziałają na niego aż tak kojąco. Stało mu się wszystko jedno, czy będzie tu siedział do końca świata ze związanymi z tyłu rękami, czy też udusi się w końcu w tym cholernym worku.
Ale nie, musiał coś zrobić. Dać im znać, że się ocknął i żąda wyjaśnień. Zaczął się więc szarpać i krzyczeć, by go wypuścili, choć wiedział, że jego słowa pod tym workiem brzmiały pewnie jak stłumiony bełkot.
— Cholera, obudził się. Dobra, naiwniaku. Przesłuchuj go.
— Ja? Mi on nic nie musi udowadniać, to ty się nim zajmij, cyniku jeden.
— Zdjmjćj zmńj tn chlrn wrk!
W końcu zlitowali się nad nim, i ściągnęli kawałek zszytego płótna z jego głowy. Kurtis wziął głęboki wdech, jednocześnie będąc przybitym przez nadmiar jasnego światła. Cholerna żarówka, bez żadnego abażuru osłaniającego ją, oślepiła Trenta, dezorientując go i nie pozwalając mu zobaczyć twarzy idiotów, którym dał się złapać.
— Gdzie ja jestem do kurwy nędzy?! Po co mnie zabraliście?!
— Hej, hej! Spokojnie. — odparł „naiwny”.
— Spokojnie? Jak mam być spokojny, porwaliście mnie bez powodu, przywiązaliście do krzesła, o mało mnie nie udusiliście. I ja mam być kurwa spokojny?!
— To my tu zadajemy pytania. — przerwał mu „pan cynik”. — Nazywasz się Mark, prawda?
— Co? Nie, nie nazywam się Mark, do cholery. To list mojego znajomego, Marka. Wyświadczam mu przysługę.
— Dobrze, panie nie-jestem-Mark-do-cholery. Jak masz na imię?
— Nie zasługujecie na to, żebym wam powiedział. Gnojki.
— A może chociaż powiesz nam — kontynuował cynik. — skąd jesteś? Wcześniej cię nie widzieliśmy w tych okolicach.
— Słuchaj, smarkaczu. Uratowałem tyłki waszym kolegom, więc z łaski swojej wypuście mnie, albo nie ręczę za siebie.
— A co niby zrobisz? Jesteś przywiązany do krzesła. — odparł sceptyczny, prześmiewczym tonem.
Był to błąd.
Przez chwilę nic się nie działo, Kurtis siedział nieruchomo, jakby się zamyślił. Lecz kiedy liny same z siebie się rozwiązały, a Trent wstał, masując sobie nadgarstki, oboje odskoczyli w tył.
— No i popatrz, już nie jestem. Ale z krzesła mogę zrobić pożytek. Chociażby rozwalając je na twojej głowie.
— Mówiłem ci, że jest niebezpieczny. — szepnął cynik do naiwniaka.
— Tak, bo sam go sprowokowałeś, kretynie.
— Spoko, nic wam nie zrobię. Tylko na przyszłość, jak się jednemu z drugim poszczęści, bo ktoś bardziej doświadczony wam pomógł, to podziękujcie, a nie odstawiacie cyrk, jakbym był jakimś szpiegiem drugiej strony. A teraz powiedzcie mi, gdzie jestem do cholery.
— O nie, tak łatwo nie ma. Nie powiedziałeś nam kim jesteś i skąd jesteś.
— Kurtis, z Ameryki, miło poznać.
Spojrzeli po sobie.
— Dobra, z Ameryki. A ja z Zimbabwe. Jesteś z południowego Paryża? A może z jakiejś pobliskiej wsi? O ile jeszcze tam przebywają ludzie.
— Słuchaj, smarkaczu, bo mi działasz na nerwy. Jak mówię, że jestem z Ameryki, to znaczy tyle, że jestem z Ameryki. Przebywając z wami naprawdę nie mam ochoty żartować.
— Ale przecież to niemożliwe, jak się dostałeś aż tutaj?
— Ma się znajomości i wdzięk osobisty.
— Tak, zwłaszcza jak sypiesz „kurwami” jak z rękawa. — wtrącił naiwny.
— Powiedzcie mi lepiej, gdzie jestem. I oddajcie moje rzeczy.
— My proponujemy, żebyś tu z nami jednak został.
— Co, mam być waszym jeńcem? O co wam chodzi w ogóle?
— Kolega chciał przez to powiedzieć, że możesz się u nas rozgościć na jakiś czas. Skoro twierdzisz, że jesteś aż z Ameryki, to na pewno jesteś wyczerpany.
— Ale gościnność, też mi co.
Trent postanowił jednak zostać, przynajmniej na trochę. Po tak nieprzyjemnym incydencie chciał odpocząć, choćby i w tak nieogarniętym towarzystwie. Wyszli z pokoju, który, jak Kurtis zdążył się przyjrzeć, był dość obskurny, pozbawiony jakichkolwiek mebli. Korytarz prezentował się niewiele lepiej. Błękitnooki nie był pewny, gdzie przebywał, ale był to prawdopodobnie jakiś opuszczony hotel czy inny pensjonat. Szedł za obojgiem nastolatków, licząc, że oddadzą mu jego rzeczy.
Następne pomieszczenie było dużo bardziej przytulne niż „pokój przesłuchań”. Z pełnym wyposażeniem, ścianami w bordowym kolorze i podłodze z ciemnego, przetartego nieco drewna. Trent momentalnie dostrzegł swoje rzeczy, pilnowane przez masywne dziewczę w glanach, jeansach i t-shirtcie z nadrukiem. Związane w kitkę włosy odkrywały jej pyzatą buzię w pełnej krasie. Wybitnie umięśnione ramiona i dość szerokie barki sprawiały, że wyglądała groźnie, a spojrzenie mogące zabijać przeszyło go na wylot. Poczuł chwilową falę gorąca.
— Dobra, ludzie, przedstawiamy wam Kurtisa z Ameryki! — cynik pokusił się na teatralny ton, gestykulując zamaszyście w stronę „nowego”.
— Rob, nie zgrywaj się. Jak on jest z Ameryki, to ja jestem z-
— Tak, z Zimbabwe, ale to jest prawdziwy, rdzenny Amerykanin, z Ameryki, tej Ameryki oblężonej przez mutanty niczym nasz rodzimy Paryż i proszę powitajcie go gorącymi oklaskami!
Kurtis był zażenowany sytuacją i zastanawiał się, czy każdy nastolatek ma tendencję do takiego pajacowania.
— Naprawdę jesteś z Ameryki? — rzuciła jakaś ruda dziewczyna.
— Tak. — burknął. Czuł się jak atrakcja cyrkowa.
— Po cholerę tu przyjechałeś, tu jest niewiele lepiej.
— To dłuższa historia.
— Mamy czas.
— A ja niekoniecznie. Dajcie mi po prostu jakiś pokój, muszę odpocząć. I oddajcie moje rzeczy.
Gdzieś w tle usłyszał konwersację.
— Ciekawe, ile ma lat? Staro wygląda.
— Staro? Przecież to ciacho!
Pochlebiło mu to, choć nie omieszkał spojrzeć wymownie w sufit.
Gdy „naiwny” sięgał po rzeczy Trenta, „duża” nachyliła się i zaczęła szeptać coś nastolatkowi na ucho. Błękitnooki zaintrygowany tą sytuacją, obserwując ich z odległości zaledwie metra, zastanawiał się, cóż za tajemnice może mieć taka dziewczyna, że nie wypowie tego na głos. Nagle chłopak spojrzał na Trenta, później na dziewczę i oboje kiwnęli głowami porozumiewawczo. Kurtis nie miał pojęcia, co właśnie zaszło, ale wcale mu się to nie podobało. Zaraz po tym wręczono mu rzeczy i zaprowadzono do jednego z ładniejszych pokoi.
Pozostawiony sam sobie, rzucił Chirugai i Deser Eagle’a na komódkę obok łóżka, list schował do kieszeni, a wspomniane łoże stało się teraz jego sanktuarium, gdy bezwładnie opadł na nie, wzdychając przy tym głośno i ciężko. Mebel zaskrzypiał niemiłosiernie, brunet pozostał jednak niewzruszony.
Chciał odpocząć, zagłębić się w swoje myśli, ale nie było mu dane. Chwile relaksu zostały przerwane przez jednego z nastolatków, którzy go przesłuchiwali. Kurtis podniósł się do pozycji siedzącej, obserwując chłopaka pytającym wzrokiem. Po chwili wahania młodzik w końcu się odezwał.
— Chodź ze mną. — wydukał. W pierwszej chwili mężczyzna pomyślał „po jaką cholerę?”. Ledwo co się usadowił, ledwo co znalazł sobie zaciszny kąt, a już chcą go gdzieś ciągać. Zmierzył dzieciaka wzrokiem, dostrzegł przełknięcie śliny.
— Po co? — przerwał ciszę pełną napięcia.
— Powiem ci jak będziemy szli. No chodź. — głos nastolatka zdradzał zestresowanie.
Kurtis przewrócił tylko oczami i zwlókł się z posłania, bardzo niechętnie. Choć nie wiedział co go czeka, przeczuwał, że nie będzie to zwiedzanie budynku. W zasadzie to czuł, że nie będzie to nic przyjemnego.
Przez chwilę sądził, że ponownie znajdą się w salonie, ale nic z tych rzeczy. Minęli to pomieszczenie, w dodatku Trent póki co nie doczekał się wyjaśnień, bowiem szli w milczeniu.
— To dowiem się, czemu mi zawracasz dupę?
— Zostałeś wybrany do rytuału przejścia.
— Jaki znowu zasrany rytuał? — Kurtis tracił cierpliwość. Zaczynał mieć wątpliwości, czy to faktycznie kryjówka dla młodych czy też psychiatryk. — Jesteście jakąś pierdoloną sektą?
Nie doczekał się odpowiedzi, bowiem dotarli do celu, którym okazała się być stołówka. Klimatem i wystrojem pasowała zdecydowanie bardziej do obskurnego pokoju przesłuchań. Ściany kolorem przypominały skórę mutantów. Kafelki niegdyś mogące poszczycić się lśniącą bielą, dziś owa biel była tylko wspomnieniem. Stoły zaś w wątpliwy sposób urzekały nędzną konstrukcją z metalowych nóżek i plastikowej listwy.
No właśnie, stoły. Nie były poustawiane tak jak w każdej innej stołówce. Dosunięte do ścian, ustąpiły miejsca ludziom zebranym w sali. A było ich sporo. Ale zamiast chaotycznego tłumu zajmującego całe pomieszczenie, Trent zastał młodzież stojącą głównie przy wspomnianych meblach, robiącą sporo miejsca na środku sali, gdzie znajdowała się nie kto inny jak dziewczyna-mięśniak.
— Żartowałem z tym rytuałem. Helga chce się z tobą bić. Powodzenia! — wyrecytował szybko „naiwny”, klepiąc błękitnookiego po ramieniu, a następnie wpychając go na środek ringu i wtapiając się w tłum.
Helga, o której imieniu właśnie dowiedział się Kurtis, była w trakcie rozciągania ramion, a następnie dłoni, przy czym dało się słyszeć charakterystyczne strzelanie w kościach. Była to dziewczyna bardzo postawna. Mogąc przyjrzeć się jej ponownie, Trent utwierdził się w przekonaniu, że jest od niego wyższa. I umięśniona co niemiara. Choć on sam też chucherkiem nie był, przypakowany był tam gdzie trzeba i tak jak trzeba. No i miał przewagę w postaci swoich nadnaturalnych mocy, choć używanie ich byłoby lekkim oszukiwaniem.
Ale nie obchodziło go to, oszukiwaniem było wyrzucanie go na środek sali do walki z napakowaną laską, bez zapowiedzi i bez powodu. Chcieli przedstawienia? To będą je mieli.
Helga ruszyła w jego stronę niczym czołg, wysuwając do przodu prawą rękę, dłoń zwiniętą w pięść. Zamachnęła się. Cios nietrafiony. Pochylając się, Trent rzucił się do przodu, łapiąc młodą za okolice brzucha, próbując ją powalić na ziemię. Poczuł opór. Wielki opór. Wymamrotał „kurwa”, bowiem dziewczyna właściwie ani drgnęła. Złapała go za to w pasie. Podniosła do góry. Przerzuciła za siebie, Trent z hukiem wylądował. Podniósł się gwar, kilku osobom zaparło dech. Choć ten upadek zabolał, mężczyzna szybko się podniósł i odwrócił. Stał już w pozycji bojowej, zasłaniając twarz rękoma. Trzymał gardę. Nastąpiła salwa ciosów i uników, udawało mu się powstrzymać każde nadchodzące uderzenie. Nie mógł jednak tak trwać w nieskończoność.
Szybki ogląd otoczenia.
Trent wysunął prawą rękę w bok, jedno z krzeseł wsuniętych pod stół drgnęło, by następnie przedrzeć się przez tłum, wzlecieć i uderzyć Helgę w bok, odbierając jej równowagę. Zachwiała się, choć nie upadła, ale to wystarczyło, by wytrącić ją ze skupienia. Cios w twarz. Za lekki. Ale zabolało, dziewczyna złapała się za policzek. Spojrzała na Kurtisa, wzrok naszedł wściekłością, chwyciła za krzesło i zamachnęła się. Skok w tył, uderzenie meblem o ciało byłoby bolesne. Siedzisko odleciało w bok, dziewczę wróciło do natarcia z pięściami w roli głównej.
Nagle światło, które rozjaśniało mrok pomieszczenia, zamigotało i zgasło na moment zupełnie. Głosy oglądających podniosły się, wyrażając zdziwienie i niepokój. Kiedy ponownie stała się jasność, Kurtisa już przed Helgą nie było. Nagle poczuła, jak ktoś ją trąca palcem w ramię. Odwracając się, dostrzegła cwaniacką minę przeciwnika, który następnie kopnął ją prosto w brzuch. Zgięła się w pół. Bolało, ale pozycję, którą przybrała, natychmiast wykorzystała. Dalej wszystko działo się szybko. Chwyt za nogi. Przyciągnęła do siebie. Przeciwnik osunął się na ziemię. Usiadła na nim, przygniatając go swoim ciężarem. A potem Trent dostrzegł już tylko lecącą na jego twarz pięść.


Budząc się, otwieranie oczu sprawiało mu ból. Z początku nie wiedział, dlaczego. Zyskując trochę więcej świadomości, momentalnie sięgnął dłońmi do swojej twarzy, macając nos. Sprawdzając, czy jest cały. Chyba był, bo uciskając tą część ciała w każdym miejscu, nie odczuwał jakiegoś straszliwego bólu. Chwytając za szczękę i ją masując, również się uspokoił czując, że nie doszło do dyslokacji. Przewędrował oczami po otoczeniu, rozpoznając swoją tymczasową sypialnię.
Nagle cichy trzask, ale tak niespodziewany, że Kurtis się wzdrygnął. Swój wzrok przeniósł na źródło dźwięku.
— Siema. — powitał go głos nastolatki. Nie Helgi. I całe szczęście, bo z nią na razie nie chciał się widzieć. Dziewczyna, która postanowiła dotrzymać mu towarzystwa, miała krótkie, czarne włosy. Trzymając ręce w kieszeni za dużej, ciemnozielonej kurtki, spoglądając na niego wielkimi, niebieskimi oczami, obserwowała go z pewnym zafascynowaniem.
— A ty coś za jedna? — odwarknął.
Ruszając szczęką w charakterystyczny dla gumożujca sposób, z jej ust wyłonił się kolejny, różowy balon. Po chwili pyknął. Pod jej dolną wargą Kurtis dostrzegł mały kolczyk.
— Nieźle ci tam poszło. Ale ja wiedziałam, że nie pokonasz Helgi.
No tak, nie wygrał. O dziwo czuł się z tym wyjątkowo źle. On, Kurtis Trent, łowca demonów, były legionista, zwalczający mutanty jeden po drugim, przerabiający ich na mielone mięso, nie dał sobie rady z przerośniętą babą.
— Zadałem ci pytanie. — przypomniał dziewczynie. 
— Nikt jeszcze nie pokonał Helgi. Ale byłeś blisko. Nawet ona była pod wrażeniem.
Mężczyzna tracił cierpliwość.
— Zawsze jesteś taka bezczelna? — inaczej tego nazwać nie mógł. Zadał jej proste pytanie, a ona jakby go ignorowała.
— Nie jestem bezczelna. — mówiąc to, kolejny balon z jej ust pękł. — Jestem Olivia.
„Te dzieci”, pomyślał Kurt.
— Dobrze, Olivia. — wycedził przez zęby. — A mógłbym wiedzieć, czemu mnie nagabujesz?
— A tak sobie, tu i tak nie ma co robić. Jesteś nowy, prawie pobiłeś Helgę, na ten moment ciekawszych ludzi tu nie ma. A właśnie! — nagle jej głos się ożywił. — Jesteś nowy? Kim jesteś? I skąd? I jak się-
— Ciii, za dużo pytań.
— Widziałam, jak chłopaki cię przywlekli. Jak zwłoki, śmiesznie to wyglądało. — dziewczę zaczęło wymachiwać rękami, chcąc zademonstrować sposób, w jaki zachowywało się nieprzytomne ciało Trenta. Błękitnooki spojrzał wymownie w sufit.
— Cóż, Rob, chyba tak ma na imię, z tego co wyłapałem, przedstawia mnie jako Kurtisa z Ameryki. W trochę zbyt sceniczny sposób. 
— A, ten to lubi się popisywać. Taki palant trochę. O co chodzi z tą Ameryką?
— No tyle, że z niej tu jestem. — pokręcił z niedowierzaniem głową. Co tu więcej wyjaśniać?
Olivia wytrzeszczyła oczy.
— Bujasz!
— Nie, nie bujam, dziewczynko. Było ciężko, ale jakimś cudem tu jestem.
— Nieźle. — pokiwała głową z aprobatą. — Ale właściwie po co? — dodała po chwili konsternacji.
Znowu nadszedł moment tłumaczenia się. Naprawdę nie miał ochoty przyjmować na siebie szyderstwa w związku z jego heroiczną postawą. Kuriozalnie heroiczną i nieco naiwną. Ale nadal heroiczną.
— Cóż. Szukam kogoś.
— Tutaj? Dziewczyny pewnie.
— Po całym świecie właściwie. I nie, nie dziewczyny. Znaczy, nie mojej. Rozumiesz? — wziął wdech. Zaraz będzie śmiech i wyzywanie od idiotów. – Lara Croft. Jej szukam.
— Ale to ta słynna-
— Tak, to ta słynna archeolożka. Wiesz, ona może nam pomóc. W ratowaniu świata jest naprawdę niezła. — dodał niepewnie.
— Śmieszny jesteś. — zachichotała. — Helga chyba sprawiła ci wstrząs mózgu.
— Nie wierzysz mi? No to pewnie też nie uwierzysz, że mam nadprzyrodzone moce, co? Których zresztą używałem walcząc z tą waszą Helgą.
Chwila zastanowienia. Faktycznie, krzesło nie wzleciałoby z własnej, nieprzymuszonej chęci dołączenia się do bójki. Światło też zaczęło migać w nadzwyczajnie korzystnym momencie.
— Ok. To dotarłeś aż tutaj, żeby jej szukać? I chcesz iść dalej? Nie sądzisz, że sam lepiej byś się nadawał do ratowania świata z taką determinacją?
— Ja? A skąd!
— Przebyłeś kilometry w jednym kawałku, to już świadczy o jakiejś takiej twojej nieśmiertelności.
— Po prostu umiem się skutecznie bronić. W przeciwieństwie do twoich koleżków.
— To nie są moi koleżkowie. Ale jestem pod wrażeniem. Chcesz ratować świat. Jako jeden z niewielu, jeśli nie jedyny, chcesz naprawdę coś zrobić. A nie się tylko bronić, byleby przeżyć.
I takiej reakcji właśnie pragnął. Choć teraz tego słuchając, miał wątpliwości, czy naprawdę jest tak bohaterski, jak ona to przedstawiała. Czy może jednak nie chodziło mu o zbawienie ludzkości, a po prostu o odnalezienie Lary, bo miał uczucia, których nie potrafił określić, a które skupiały się głównie na Croftównie i nie dawały mu spokoju.
— To nic takiego. Wiesz, może mi się nie udać. Nie wiadomo, czy ona żyje i-
— Ale Kurt, sam fakt twojej determinacji jest zaskakujący. Że nie rezygnujesz, bo „i tak nie warto”.
Fakt, że powiedziała do niego Kurt, trochę go zirytował. Bezczelna i za szybko się spoufala.
— Bo może jednak nie warto.
— Gdybyś tak sądził, że byłoby cię tutaj.
„Bezczelna jak nic. Ale bystra”.
— W jakim wieku wy właściwie jesteście? — zmienił temat.
— Najstarsza osoba tutaj ma chyba 25 lat, coś koło tego.
— A ty?
W odpowiedzi usłyszał pyknięcie różowego balona.
— Nie chcesz to nie mów. Ale patrząc na was, czuję się staro.
Zmierzyła go wzrokiem.
— Bo wyglądasz staro.
W tym momencie go zatkało. Co za tupet. Ostatnio nie przyglądał się sobie w lustrze, ale bez przesady, jego twarz chyba jeszcze nie zaszła zmarszczkami? Miał za to liczne zadrapania i bliznę pod okiem, ale nie sądził, że go to postarza w jakikolwiek sposób.
Z wymyślania riposty wyrwał go dźwięk dobiegający z pokoju obok. Tam, gdzie wcześniej była muzyka, słyszał jakieś głosy. Ale nie rozmowę. Właściwie to był jeden głos, jakby z radia. Nie zwracając uwagi na obolałe mięśnie i bolące siniaki, bez słowa zerwał się z miejsca, by znaleźć źródło dźwięku. 
„Audycja radiowa? Niemożliwe.”
Olivia, zaintrygowana zachowaniem mężczyzny, podążyła za nim.

…naprawdę, niezłe bagno. Swoją drogą, jak nakryją nas na tej częstotliwości, to będziemy mieli przesrane. Także słuchacze, zachowajcie tą ciekawostkę dla siebie i starajcie się nie dzielić z innymi.
A teraz przejdę do dzisiejszych pozdrowień. Pozdrowienia od Wendy Birdwood dla jej nastoletniego syna, Dana. Przekazuje ci całusy, ma się całkiem dobrze i liczy, że też się trzymasz. Że chociaż żyjesz. I że teraz tego słuchasz!
Pozdrowienia dla Alice Parson od siostry, Jo Parson. Jo mówi, że jesteście ponoć bliźniaczkami! W takim razie dołączam się do pozdrowień, bo Jo jest osobą przeuroczą i chętnie poznałbym drugi egzemplarz!
Pozdrowienia dla Marka Lovensworth od żony, Sally! Również ma się dobrze, tutaj z nami. Liczy, że mąż się trzyma i że z synami wszystko w porządku! No i że nas teraz słucha!

Trentowi serce zabiło mocniej. Nie była to co prawda informacja o Larze, ale nie spodziewając się tego kompletnie, miał trop. Sally żyła. A kto wie, może Croftówna też tam była. Ale tam, czyli gdzie?

To tyle pozdrowień na dziś. A, jeszcze ostatnie – wszyscy tutaj pozdrawiamy zacną grupę oprawców i z uśmiechami na ustach wystawiamy wam środkowy palec!
To teraz czas na przerwę, zapraszam na relaks przy dźwiękach dość wam znanych – Tocatta i Fuga Jana Sebastiana Bacha. Skoczny kawałek, mówię wam!

Znana, dramatyczna melodia rozbrzmiała w głośnikach radyjka zamiast charyzmatycznego głosu mężczyzny.
— Sally, to do niej mam ten list!
— Jaki list? — Liv zadając to pytanie, coraz bardziej odnosiła wrażenie, że mężczyzna potrzebuje pomocy psychiatrycznej.
— Muszę ich znaleźć. Cholera, da się jakoś na podstawie częstotliwości wyznaczyć współrzędne, czy coś?
— Mnie się pytasz?
— No ja pierdolę. Słuchajcie, mogę pożyczyć to radio?
Parka, chłopak i dziewczyna, spoglądali na ową scenkę zdezorientowani. On kiwnął twierdząco głową, na co Trent bez chwili wahania chwycił grające pudełko i wyszedł. Olivia podążyła wpierw wzrokiem za błękitnookim, potem spojrzała na parę. Była równie skonfundowana co oni.


Kurtis leżał na łóżku w swoim pokoju, gapiąc się w sufit i słuchając melancholijnych dźwięków dobiegających z radyjka. Powoli przysypiał. Czekał, aż speaker znowu się odezwie, tym razem być może zdradzając swoje położenie. Nie wiedział, czy to go zbliży do znalezienia Lary czy zaprowadzi w zupełnie przeciwnym kierunku, ale w zasadzie się to nie liczyło. Pragnął coś robić, pragnął gdzieś dążyć, a jeśli była z nimi przynajmniej Sally, to mógł przydać się na coś komuś innemu.

Piękna muzyka, prawda? Wrócę jeszcze do zachowania dyskrecji. Pamiętajcie, to radio dla wybrańców. Im mniej o nas wiedzą, tym lepiej. I jeszcze jedno - ludzie, jak Boga kocham, nie szukajcie nas. 33S151E. Nie szukajcie nas.

„33S151E? Co to za dziwny kod?”

Powtarzam. 33S151E. Nie szukajcie nas.

Zerwał się z łóżka jak oparzony, aż w głowie mu się zakręciło, prawdopodobnie jeszcze do końca nie doszedł do siebie po tym nieszczęsnym uderzeniu Helgi. 33S151E. 33º S, 151º E. Współrzędne.
Nie mógł tu już dłużej siedzieć. Mając tak cenną podpowiedź, zebrał natychmiast swoje rzeczy. Broń w kaburze, Chirugai na pasku i list w kieszeni. A radio postanowił pożyczyć na trochę dłużej.
Zszedł na parter tak cicho jak mógł, było już późno, większość osób spała. A nie mógł czekać do rana tylko po to, by się pożegnać. Radio ściszył, krokiem powolnym kierując się do wyjścia. Drzwi otworzył delikatnie, mimo to zaskrzypiały niemiłosiernie. Udając, że nic się nie stało, wyszedł na zewnątrz, nie zamykając za sobą wejścia. Za dużo hałasu. Ulica wydała mu się znajoma, jakby już tu kiedyś był.
„No przecież!”
Był w paryskim gettcie. Myśli kłębiły mu się wokół tego charakterystycznego ciągu cyfr i liter, który przed chwilą usłyszał i który mimowolnie zapadł mu w pamięci. Prostą drogą dedukcji doszedł do wniosku, że musi znaleźć współrzędne w atlasie, który znajdzie w bibliotece lub księgarni, którą powinien odszukać właśnie gdzieś w gettcie.
A więc ruszył ku dalszej przygodzie. Nie zorientował się, że był obserwowany. Olivia, stojąc w drzwiach wejściowych, patrzyła na oddalającą się sylwetkę nowo poznanego jegomościa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz