4 lipca 2020

Rozdział 14 - Pogrzebane nadzieje

Szum. To wydobywało się z radia, które ostatkiem sił próbowało pełnić swoją funkcję, czerpiąc co się dało ze słabnących baterii. Leżące obok plecaka, pod drzewem, nie miało jednak czego grać. Wydarzenia ostatniej nocy zasiały chaos, a stacja, która jeszcze niedawno umilała czas nielicznym przeszukującym częstotliwości radiowe w poszukiwaniu muzyki, zamilkła na wieki.
Chłodny poranek przyprawiał o dreszcze, jednak był orzeźwiający dla kogoś, kto wykonywał w tym czasie pracę fizyczną. Kopiec, jeszcze niedawno utworzony z wykopanego łopatą gruzu, teraz zmniejszał objętość, gdy za każdym razem zostawał nabierany przez szpadel, lądując w dość głębokiej dziurze.
W pewnym momencie Kurtis zaprzestał, opierając się o drewnianą rękojeść i ocierając pot z czoła. W uszach nadal mu dźwięczało „Nie chcę umierać”. Wciąż miał przed oczami bladą twarz Olivii. Jej zakrwawiony bok. Na ciele pozostała jeszcze pamięć po lodowatej otchłani, przez którą płynął, byle tylko uratować dziewczynę. Świadomość, że już nigdy jej nie usłyszy, że już nigdy nie zobaczy jej uśmiechu, wywoływała u niego ból nie do opisania. Ból większy, niż każdy upadek, każda kontuzja, której doznał podczas niezliczonych walk z mutantami.
Ostatnie machnięcie łopatą. W miejscu dołu znajdował się teraz kopiec z gruzu i piachu. Brakowało nagrobka. Ale skąd Kurtis miał wytrzasnąć nagrobek? Zamiast tego stworzył prowizoryczny krzyż z gałęzi drzewa, pod którym się znajdował. Związał go kawałkiem materiału, urwanego wcześniej z oliwkowej kurtki Olivii.
Wbijając ten twór w ziemię, stanął przy tak stworzonym grobie. Postanowił uczcić pamięć zmarłej minutą milczenia. Przy okazji potrzebował czasu na zebranie myśli i plan dalszego działania.
Czuł się winny. Nic by się nie stało, gdyby z nim nie poszła. Gdyby tak się ze sobą nie zżyli. Analizował każdą decyzję, która mogła zostać podjęta inaczej. Czy aby na pewno była to jego wina? Olivia może wciąż by żyła, ale Oprawcy mieli wobec niej inne plany. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej nasilały się emocje, które ostatnim razem targały nim, kiedy chciał zemścić się na Ekchardtcie za śmierć ojca. Kolejny raz członkowie Kabały zaleźli mu za skórę.
Zaczęła go zastanawiać inna rzecz – szukali go. Po co? Czy miało to jakiś związek z Larą? Na pewno, nie trudno było połączyć fakty. Kiedy Croft zostawiła go w Paryżu, poszła sama kontynuować ich prywatne śledztwo. Byli na tropie oprawców, kiedy ci próbowali przywrócić rasę Nefilim. Już raz udało im się powstrzymać szalony plan tego pokroju. Jednak tym razem zawiedli. Czemu Lara poszła wtedy sama? W dodatku musiała wiele rzeczy przed nim ukrywać, bo miał za mało poszlak, żeby podążyć za nią. Nie wiedział, gdzie ruszyła. Co wiedziała.
Jednak nie było sensu rozpamiętywać. Cokolwiek stało się po ich rozstaniu, nie miało znaczenia. Co się stało, to się nie odstanie.
Skoro nie znalazł Croftówny, a został jedynie podle oszukany, gdzie miał się teraz udać? Brakowało mu poszlak i pomysłów. A cała ta podróż wykończyła go zarówno fizycznie jak i psychicznie.
— Pora wracać do domu. — nakazał sam sobie.
— Zaiste.
Poczuł chłód metalowej lufy przykładanej do potylicy.
— O mały włos, a wrócilibyśmy do domu bez ciebie. Na szczęście paradujesz tu, na otwartej przestrzeni, na widoku, w biały dzień. W dodatku bawiąc się w grabarza.
Rozpoznał ten głos. Szyderczy. Nieprzyjemny. Taki, którego nie chciałby już więcej słuchać. Nim Kurtis zdążył zadziałać, z nieba zaczęli zlatywać się Upadli. Nie atakowali go jednak, jedynie otoczyli, tworząc wspólnie iście paskudny wianuszek.
— Chętnie zabiłbym cię na miejscu, jednak plan jest trochę inny. Niektórzy chcieliby zobaczyć, jak umierasz. Także w tej chwili robię jedynie za doręczyciela.
Chciał wrócić do domu, ale nie tak. Nie miał też szans na ucieczkę. Otoczony przez Nefilimy, z bronią celującą mu w głowę. Pozostało nic innego jak się poddać.
„Po moim trupie.”
Schylił się w tempie błyskawicznym, jednocześnie sięgając obiema dłońmi do paska. Tak, wciąż miał ze sobą spluwę oraz niezawodne Chirugai. Ostrze chwycił i rzucił przed siebie, by to wykonało swoją rutynę. Zaś Desert Eagle posłużył mu do postrzelenia stopy Gregorego, na co ten odparł krzykiem i niewybrednym przekleństwem. Na nic jednak zdała się ta jakże przemyślana akcja, bowiem w przeciągu kilku sekund dwa monstra wzięły Kurtisa pod ramiona, obezwładniając go. I choć Chirugai zdążyło wrócić na miejsce, pistolet wylądował na ziemi, dodatkowo kopnięty niepostrzeloną stopą Grega w bok. Trent szarpał się, miotał, jednak na nic mu to było – szpony Upadłych były silne.
— Jak ja bym chciał ci przestrzelić ten łeb. — odparł czarnowłosy. — Idziemy.
Dopiero po tej krótkiej akcji Trent dostrzegł, że z boku przyglądała się towarzyszka mężczyzny, Nina. Jak na taką misję, była strasznie bierna. Kurtis zmierzył ją tylko wściekłym spojrzeniem.


Nie pamiętał, żeby ściany z żywopłotu w tym labiryncie były tak wysokie. Ale co on tam wiedział, przecież nigdy nie był w środku. Podążając przed siebie, nie był pewien celu. Chciał się wydostać? A może znaleźć coś wewnątrz? Kiedy jednak usłyszał znajomy głos nawołujący jego imię, poznał też cel. To oczywiste, że szukał Lary.
Głos jednak zaczął dobiegać z różnych stron. Jak źle działające echo. W Kurtisie wzbudziło się niewyjaśnione uczucie niepokoju. Mimo to szedł przed siebie, jakby jego nogi wiedziały dokładnie, dokąd ma zmierzać.
Dotarł do małego placyku, prawdopodobnie znajdował się na środku labiryntu. I oto zastał swój cel – Lara stała na środku, uśmiechnięta, co Kurtis zauważył w pierwszej kolejności. Dopiero spoglądając w dół, zobaczył pod jej stopami ciało. Martwe ciało. Ciało Olivii. Zakrwawione. Wzrokiem powracając do Croftówny, widział w jej dłoni nóż, a jej ramiona również były pokryte juchą.
Wtem zza Lary dobiegł głos, ten sam, który wcześniej go nawoływał. Po chwili z jednego z korytarzy labiryntu wybiegła postać. Nie byle jaka – kolejna Lara.
— Co tu się wyprawia?
Obie Croftówny spojrzały po sobie. A potem, ku zaskoczeniu Trenta, zaczęły go przekonywać, by zabił tę drugą. Odruchowo spojrzał w dół, chcąc sięgnąć po broń, jednak nic przy sobie nie miał. Lary krzyczały na niego, słyszał co chwilę „Zabij ją!”. Wokół nich ściany z żywopłotu zaczęły rosnąć, piąć się w górę, w stronę ciemnego nieboskłonu.
Ocknął się. Kolejny z tych cholernych snów. Tym razem inna lokalizacja, która zbiła go z tropu i nie pozwoliła zorientować się o przebywaniu poza rzeczywistością. Czyżby znowu ktoś go obezwładnił, doprowadził do stanu nieprzytomności? Nie, pamiętał doskonale, że zasnął. Jednak gdy próbował ruszyć ramionami, poczuł opór – jego ciało związane było sznurem, starannie oplecione kilka razy. I wtedy zaczął sobie przypominać – Greg i Nina. Upadli. Porwanie. Wsadzili go do małego aeroplanu, w którym właśnie siedział, na podłodze, otoczony drewnianymi skrzyniami, z bóg wie jaką zawartością. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd wytrzasnęli to cacko, wiedział jedynie, że na myśl przychodziła mu scena z Indiany Jones’a i Świątyni Zagłady.
— Teraz ja z nim porozmawiam.
Usłyszał żeński głos. Drzwi kabiny pilota zostały otwarte na oścież, zza nich wyłoniła się drobnej postury kobieta. Na jej widok Kurtisowi krew zaczęła buzować w żyłach, a serce walić mocniej. Bynajmniej nie z podniecenia.
— Ty podła oszustko! — zaczął szarpać się, próbując wydostać swoje ciało z uścisku liny. — Nienawidzę tych waszych zasranych sztuczek ze zmiennokształtnością!
— Siedź spokojnie. — jej prośba była wypowiedziana w sposób nad wyraz łagodny.
— Masz szczęście, że jestem związany, bo zaraz bym się zajął tą twoją buźką i żadna zmiana postaci by ci nie pomogła.
— Nina, chyba nie dasz mu tak się do siebie odzywać, co? — z kabiny można było usłyszeć głos Grega.
Kobieta kucnęła przed Trentem, rude włosy wysunęły się zza jej uszu, przysłaniając policzki. Szmaragdowe oczy przeszywały go na wylot.
Dłońmi sięgnęła w stronę jego torsu, by następnie chwycić za supeł trzymający sznury w szachu i najzwyczajniej w świecie go rozwiązać. Pociągnęła za liny, by szybciej się poluzowały i oswobodziły Kurtisa. Nim zdążył zapytać, co tu się wyprawia, Nina przyłożyła mu palec do ust. Pozostawiając go w stanie dezorientacji, przeszła na tył samolotu, przemieszczając się między drewnianymi skrzyniami.
— Czemu to robisz? Czemu mi pomagasz? — wyszeptał, kiedy został mu wręczony spadochron. Od razu zarzucił go na plecy. Jego bagaż niestety został porzucony w Sydney.
— Nie czas teraz na pytania. Uciekaj.
— Nie mogę tak po prostu wyskoczyć z samolotu, otworzę właz i ten kutas od razu się zorientuje, co jest grane.
Chwila zastanowienia.
— Udawaj, że się ze mną szarpiesz.
— Co?
— Pchnij mnie na drzwi od kabiny.
Nie rozmyślając nad absurdalnością sytuacji, Trent posłusznie popchnął rudowłosą w kierunku drzwiczek. Tracąc równowagę, poleciała, uderzając w nie i przy okazji zwalając jedną ze skrzynek na ziemię.
— Co jest do cholery?! — rozbrzmiał głos Grega.
Kurtis szybko złapał za uchwyt od włazu, by go otworzyć i wpuścić do środka powietrze. Przy tej prędkości wiatr natychmiast zmierzwił mu włosy i wprawił w ruch materiał koszuli. Ostatni raz spojrzał na Ninę, wzrokiem pytającym i żądającym wyjaśnień. Czuł jednak, iż nie jest to ostatnie ich spotkanie, więc upewniając się, że na plecach siedzi mu spadochron upchnięty elegancko w plecak, wyskoczył z aeroplanu.
— Nina, wstawaj, nie mogę wyjść!
Kobieta podniosła się, by wypuścić Grega z kajuty.
— Czy on właśnie uciekł?
— Wziął mnie z zaskoczenia, nie zdążyłam nic zrobić.
— Kurwa mać!
Podczas gdy Gregory rzucał przysłowiowym mięsem, Trent leciał już bezpiecznie. Choć mocował się chwilę z linką, w końcu wielka płachta otworzyła się, a opór powietrza spowolnił lot. Kurtis mógł podziwiać widoki pod sobą.
Rozpościerające się z jego lewej strony miasto nie wyglądało jak Nowy Jork. W zasadzie nie przypominało żadnego miasta wschodniej części USA. Wyglądało dość biednie. Po prawej stronie teren nie był szczególnie zabudowany, dostrzec można było autostradę i coś, co wyglądało jak stacja benzynowa. A pod nim? Woda. Dużo wody. Zbiornik wodny, zapewne jezioro, zaraz miał się stać lądowiskiem dla Trenta. Niezbyt zadowolony z tego faktu, będąc zaledwie kilka metrów nad powierzchnią, odpiął spadochron, by z pluskiem wpaść do laguny.
Brzeg nie był daleko. Sprawnie do niego dopływając, wynurzył się, wchodząc na ląd cały przemoczony. Wzrokiem objął otoczenie – piaszczysto-trawiaste, z niezbyt gęsto rozsianymi drzewami, było zagadką. Co to za miejsce? Co to za kraj?
Postanowił zmierzyć do ostatniej deski ratunku – autostrady, którą widział podczas lotu skośnego. Tam na pewno będą jakieś znaki, podpowiedzi.
Wciąż zadawał sobie pytanie – czemu ona mu pomogła? Przecież była jedną z oprawców, członkinią Kabały. Czyż nie brała udziału w misternym planie, by go oszukać i zwabić do nich? Co ją skłoniło do takiej zmiany?
W zasadzie Kurtis nie był pewien, czy to go obchodziło. Pomogła mu uciec? Pomogła. Szkoda tylko, że wyrzuciła go na jakimś pustkowiu. Właściwie to mógłby się wściec, bo przecież mieli go zabrać do Nowego Jorku, a tam właśnie zmierzał. A teraz?
Dotarł do asfaltowej drogi. Dwa szerokie pasy i ani jednego auta na drodze. A znaki? Nie widział żadnych. Tylko słupy energetyczne co kilka metrów, kablami łączone, których widok rozciągał się aż po horyzont.
W poczuciu bezsilności, w natłoku emocji, Kurtis zaczął krzyczeć. W przypływie wściekłości po prostu wrzeszczał, na początku bezsłownie, potem dopiero zaczął rzucać przekleństwami. Słychać go było w całej okolicy.
Był na zadupiu.
Olivia nie żyła.
Lary nie znalazł.
Chciał tylko wrócić do domu, nic więcej. Cholera wie, może umożliwienie mu ucieczki to kolejny sprytnie zaplanowany myk? Nie wiedział, gdzie jest, w dodatku był wycieńczony i cholernie głodny. Oprócz krzyku, nogami kopał wszystko, co mu się natknęło pod stopy – śmieci, kamienie, więcej śmieci.
Uspokoił się trochę, gdy zobaczył w oddali billboard, który, jeśli miał napisy, mógł zdradzić mu, w jakim państwie się znajdował. Zbliżając się do wielkiego plakatu, widział na nim reklamę jakiegoś napoju alkoholowego. Ale nie to było ważne. Nawet osoba średnio rozgarnięta mogła rozpoznać, że tekst był napisany po hiszpańsku. Meksyk nie był najgorszą perspektywą.
Co zupełnie zmieniło nastawienie Trenta to stacja benzynowa, od której dzielił go niewielki dystans. A zbliżając się do niej, dostrzegł też sklep z szyldem, wdzięczną nazwą „Oxxo”. Już nie idąc, a biegnąc, marzył tylko, by znaleźć się w środku. By zjeść. A może nawet zapalić.

***

Spokój. Posłuszeństwo. Rasa ludzka powoli wymierająca, napawało to Rufusa radością. Po ucieczce Kurtisa Trenta zdarzyło się jeszcze parę nieprzyjemnych, buntowniczych w naturze incydentów. Jednak kiedy zdusili je w zarodku, jak zaczęli atakować rebeliantów częściej i bardziej, osłabili to ich nieszczęsne poczucie honoru. Z zasłyszanych plotek wiedział, że więcej ludzi postanowiło przejść na ich stronę.
Z niecierpliwością czekał na powrót swoich towarzyszy. Chciał zobaczyć twarz pomagiera Lary. Pragnął opowiedzieć mu, co się stało z jego przyjaciółmi. Podręczyć go wizjami świata bez rasy ludzkiej. Potorturować go trochę. A potem zabić. W głowie miał mnóstwo pomysłów. Ludzi można w końcu zamordować na tyle sposobów!
— Rufus, — był to głos jego siostry. — wrócili.
W oknie widział swoje odbicie, w tym twarz, na której uformował się szyderczy uśmiech.
Odwrócił się, postawą zdradzając pewność siebie, gotów powitać tego pyszałka, co śmiał mu swego czasu podskakiwać. Jakież było jego zdziwienie, gdy Gregory i Nina wkroczyli z pustymi rękoma.
— A gdzie nasz uciekinier? — darował sobie powitanie.
Spojrzeli po sobie.
— On-
— On nie żyje. — rudowłosa przerwała Gregowi. Gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę, jego oczy zdradzały niedowierzanie.
— Nie żyje? — Rufus zacisnął pięści. Mieli jedną misję do zrobienia, tylko jedną! Wziął wdech, w kilka sekund opanowując przypływ złości. Skrzyżował ręce na piersi. — W porządku, w porządku. Co prawda odebraliście mi przyjemność, ale ważne, że ten cwaniaczek nie żyje. Szczerze, to czuję ulgę. Problem z głowy!
Nina przytaknęła, trochę nerwowo. Gregory natomiast nie miał pojęcia, jak się zachować, był zbity z tropu.
— Długo wam zajęło szukanie go. Jak daleko ten skurwiel powędrował?
— Aż do Sydney.
— Nieźle. Swoją drogą, jeżeli szukał Croft, to nie wiem, co sobie wyobrażał. No nic. Teraz już nam nie zagraża. Możecie odejść.
Oboje kiwnęli głowami. Odwrócili się i wyszli, przy drzwiach mijając Mildred. Będąc już na korytarzu, zielonooki chwycił rudą za ramię i stojąc twarzą do niej, przysunął do ściany, dość mocno. Nie puszczał.
— Co ty wyprawiasz do cholery?! — krzyknął.
Milczenie.
— Czemu go okłamałaś?
— Co za różnica? Przecież ten cały Kurtis jest nieszkodliwy.
— Słuchaj, nie wiem w co ty pogrywasz. Śmiem też podejrzewać, że pomogłaś mu uciec. Także od teraz będę miał cię na oku.
Po tych słowach rozluźnił uścisk, rękę odsunął, zmierzył kobietę ostatni raz podejrzliwym spojrzeniem i odwracając się na pięcie, odszedł.
Wzięła głęboki wdech. Oczami wyobraźni widziała rozpromienioną twarz Kurtisa, który opowiadał jej o tym, przez co przeszedł, kogo spotkał. Na ustach wciąż czuła jego pocałunek. Wiedziała, że ten gest nie był tak naprawdę przeznaczony dla niej. Mimo to, od tamtego momentu kierowały nią instynkty, których się po sobie nie spodziewała. Emocje, których wcześniej nie odczuwała. Uczucia, na które nie mogła sobie pozwolić. I przeczucie, które podpowiadało jej, że do niczego dobrego to nie doprowadzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz