Nie wiedział, ile czasu już szedł. Czy jest jeszcze noc, czy już dzień. Przed nim rozpościerała się tylko ciemność, rozpraszana częściowo przez światło latarki. Był znużony, oczy od wszechogarniającego mroku same mu się przymykały. Przynajmniej czuł się bezpieczny, miał pewność, że Upadli go tu nie znajdą.
A więc szedł ku przygodzie. By odnaleźć Larę. I nie miał pojęcia, jak tego dokonać, jako punkt wyjścia obrał sobie jej rezydencję. Wątpił, czy ją tam zastanie. Bał się pomyśleć co tam w ogóle zastanie. Jeśli nie znajdzie żadnych wskazówek – jest w kropce. Albo, jak sam by to dosadniej określił – w czarnej dupie. Ale przynajmniej wyrwał się z tego cholernego poligonu. Czuł jedynie lekkie wyrzuty sumienia, że pozostawił swoich kumpli. Czy sobie poradzą? Bez niego? Bez jego Chirugai? Bez jego potężnych mocy telekinetycznych? A co z Leną? Wspomniał im o niej. Powiedział, żeby się nią zaopiekowali. Ale jeśli im się coś stanie, to i Lena zostanie bez opieki. Nie, żeby sobie nie poradziła, była to dziarska staruszka. Ale tylko staruszka.
Z rozważań wyrwało go migające światło na końcu tunelu. Przez chwilę spanikował – „Cholera, pociąg? Ja pierdolę, nie mam się gdzie schować!”. Jednak po chwili zaczął uspokajać samego siebie. Źródło światła było statyczne, a w dodatku miało pomarańczowo-żółtą barwę, więc nijak miało się do reflektorów metra. Mimo to, Trent był zaniepokojony tym zjawiskiem. Zbliżając się do niego, w pierwszych chwilach miał wrażenie, że nie zbliżał się wcale. Dopiero po dłuższej wędrówce światło nabrało kształtów i mógł bez wątpliwości powiedzieć, że było to ognisko buzujące w metalowym śmietniku. Co więcej, dostrzegł przy nim dwie sylwetki, z początku rozmyte, dopiero gdy podszedł bliżej, stały się wyraziste. Dwie postaci wygrzewały się przy cieple ognia, który przy okazji rozjaśniał otoczenie. Kurtis mógł bez problemu określić, iż dotarł do pierwszej stacji. Wyłączył światło latarki, kiedy zauważył, że obie postaci go obserwują, jakby z lekkim niepokojem.
— Mieszkacie tu? — postanowił odezwać się pierwszy. Trochę głupie pytanie, sam doskonale wiedział, co się działo na zewnątrz.
— Zależy, kto pyta. — odparła jedna z osób. Mężczyzna, sporo starszy od Trenta. Oprócz ciepła płomyków ogrzewała go szara, brudna bluza oraz ciemnozielony szalik luźno oplatający szyję.
— Słuchaj, bez głupich gierek. Mam broń.
— Żadne głupie gierki, nie znam cię, skąd mam wiedzieć, czy mogę ci ufać? Do każdego nowo poznanego człowieka się tak odzywasz?
Zapadła chwila milczenia, podczas której brunet zbliżył się do ogniska, zrzucając plecak i odkładając go na bok. Dopiero teraz zorientował się, jak chłodne są tunele metra i że kilka minut przy ogniu to coś, czego najbardziej potrzebuje.
— Dokąd to się wybierasz z takim wielkim bagażem? — mężczyzna zagadał tonem dużo łagodniejszym. Dostrzegł brak charakterystycznego tatuażu na ramieniu Trenta, co go uspokoiło.
— W podróż. Można powiedzieć, że – posłużę się tu wyświechtanym frazesem – idę ratować świat.
— Cóż. To powodzenia. — odparł z przekąsem.
— Może nie tyle ja, ale idę szukać kogoś, kto jest w stanie to zrobić.
— Czyżby? Znasz jakiegoś superbohatera? — ton jego głosu zmienił się w prześmiewczy. Patrząc na Kurtisa z niedowierzaniem, zaczął myśleć, że ma do czynienia z osobą psychicznie chorą. Z urojeniami.
— Superbohaterkę. Tak, tak ją można nazwać.
„Wariat”, pomyślał. Spojrzał na swojego towarzysza, młodego chłopaka, który cały czas milczał, bacznie obserwując pozostałych i który w tym momencie uśmiechał się pod nosem.
— A wy? Jak sobie tu radzicie? Bo chyba musicie zdobywać środki do życia, nie?
— O nas się nie martw, my z synem jesteśmy ustatkowani. Mój starszy syn działa na froncie i przynosi nam wszystko, czego potrzebujemy. Mógłbym tam być zamiast niego, ale uparł się, że jestem za stary. Może i słusznie. A Chris to silny chłopak, radzi sobie.
— Skoro masz dzieci, to musi być też partnerka? Żona?
— Nie wiem, czy żyje. Kiedy rozpętało się to piekło, była akurat u swojej rodziny w Londynie. Nie wiem nawet, czy wciąż tam jest. Gdzie w ogóle jest.
Słyszał, jak głos mu się załamał. Widział ból w jego oczach świecących w blasku ognia. Napawało go to większym gniewem i chęcią walki. Poczuwał się w obowiązku znaleźć Larę.
— Wiesz, podróż zaczynam od Wielkiej Brytanii, więc jeśli mógłbym-
— Ty, chłopcze, to mógłbyś się co najwyżej leczyć. — zaśmiał się. — Jesteś szalony, SZALONY! Podróż dookoła świata w poszukiwaniu superbohaterki, która nas ocali. Brzmi jak scenariusz do filmu. — Trent czuł się trochę urażony, że w tak opaczny sposób został zrozumiany, ale z drugiej strony nie miał ochoty niczego prostować. Nastały takie czasy, w których było mu wszystko jedno, czy uchodzi za bohatera czy za wariata. — Ale wiesz, w sumie… — tu zwrócił się do swojego syna. — Tom, masz jeszcze ten list, prawda?
Na to pytanie chłopiec pogrzebał w kieszeni swojej bluzy z kapturem i wręczył tacie lekko pomiętą kartkę papieru.
— Ten list napisałem niedługo po tym, jak zaczęła się ta okupacja. Myślałem, że dam radę go wysłać, ale to, co się zaczęło dziać... jeżeli jakimś cudem uda ci się znaleźć moją żonę – przekaż jej to.
Wręczył list błękitnookiemu.
— Jak nazywa się twoja żona?
— Sally. Sally Lovensworth.
— A ty jesteś-
— Mark Lovensworth.
— Jestem Kurtis. — Trent sięgnął po plecak i starannie składając kartkę, włożył ją do jednej z bocznych kieszeni.
— Słuchaj, Kurt. Mogę ci mówić Kurt? Jak chcesz to możesz tu z nami trochę zostać, odpocząć.
— Dzięki, przyda mi się trochę snu. Ale nie stracę tu poczucia czasu? W sumie już je trochę straciłem, nie wiem jaką mamy porę dnia.
— O to bądź spokojny, rano zawsze przychodzi Chris z jedzeniem.
Znowu miał wyraziste sny, lecz jedne z tych, które zaraz po przebudzeniu ulatniają się z pamięci, zaprzepaszczone w oceanie myśli. A obudził go trzask drewna. Unosząc ociężałe powieki, spojrzał w kierunku źródła dźwięku i dostrzegł coś, za czym zaczął tęsknić – dzienne światło. Widział też, jak Mark zabiera coś od postawnej sylwetki po drugiej stronie, podczas gdy Tom na nowo rozpalał ogień w starym śmietniku.
— No proszę, śpiąca królewna wstała. Zjesz coś? — zagadał najstarszy Lovensworth, powróciwszy z prowiantem.
— Nie. Muszę się zbierać. — odparł Kurtis sennym głosem. Podniósł się leniwie z ziemi, powolnym ruchem zarzucił plecak na siebie, po czym ziewnął przeciągle. Mark spoglądał na niego zdziwionym wzrokiem.
— Jesteś pewien? Nie wiesz, kiedy znowu będziesz miał okazję coś wrzucić na ząb.
— Nie jestem głodny. Najwyżej później będę żałować.
— No cóż. W takim razie powodzenia w podróży.
Trent odmachał obojgu i chwilę się ociągając, ruszył dalej tunelem metra.
— Tato, przecież to wariat. Czemu dałeś mu list? — Tom zwrócił się do ojca, gdy Kurtis był poza ich zasięgiem.
— Synu, jeśli jest choć cień nadziei, że ten szaleniec szaleńcem nie jest, to warto skorzystać.
Przed brunetem robiło się coraz ciemniej, wyciągnął latarkę. A więc miał poboczną misję – dostarczyć korespondencję. Nie sądził, że uda mu się odnaleźć Sally, nie był w stanie szukać dwóch osób na raz. Było to trochę jak opcjonalny quest w grze komputerowej.
Nagle coś go podkusiło, żeby wyjąć ten list. Przeczytać go. Może i nie powinien, ale czemu by nie zaspokoić swojej ciekawości w zamian za to, że być może tą korespondencję dostarczy? Sięgnął ręką do bocznej kieszeni i wygrzebał pomięty kawałek papieru, lekko pożółkły. Oświetlił latarką tekst i powłócząc nogami, zaczął czytać.
Droga Sally,
Nie sądziłem, że widząc Cię wtedy na lotnisku, prawdopodobnie widziałem Cię po raz ostatni. Jak teraz o tym pomyślę, to żałuję, że nie ścisnąłem Cię mocniej. Że nie ucałowałem Cię czulej. Jak to jest z tym życiem, że w jednej chwili żegnasz się z bliskim na jakiś czas, a w drugiej rozpętuje się takie piekło. I „na jakiś czas” zmienia się na zawsze. Ale ja nadal mam nadzieję, że się spotkamy. Chyba jeszcze to do mnie nie dotarło. To wszystko stało się tak szybko. Mam nadzieję, że żyjesz i że jesteś cała. U mnie wszystko dobrze. Tom i Chris też się trzymają. Są bardzo dzielni. Nie wiem, czemu piszę ten list. Przecież nie jestem w stanie Ci go w żaden sposób dostarczyć. Chyba liczę na jakiś cud.
Kurtis uśmiechnął się pod nosem na myśl, że był tym „cudem”.
Jeżeli jednak jakoś dostaniesz ten list, to wiedz, że – wiem, to oczywiste – kocham Cię. Kiedy dzieją się takie rzeczy, człowiek brutalnie uświadamia sobie, jak rzadko to mówi. Że kogoś kocha.
Chłopcy bardzo tęsknią. I ja też. I napiszę to jeszcze raz – kocham Cię.
Mark
Trent był człowiekiem silnym i twardym. Ale choć list go nie wzruszył, tknęło go zdanie o wyznawaniu uczuć. Przypomniało to mu, że sam powinien wyznać Larze swoje uczucia. Jakkolwiek pogmatwane i niezrozumiałe by nie były. Ścisnął list w ręce i wepchnął go z powrotem do bocznej kieszeni. Powrócił do rzeczywistości, jaką w tym momencie była dla niego długa droga przed siebie.
Przy następnym przystanku Kurtis znowu się zatrzymał. Jednak tutaj nikogo nie zastał, stacja spowita była ciemnościami. Trent postanowił rozejrzeć się za planem metra, bowiem nieskończony spacer przed siebie to nie do końca to, o co mu chodziło. Oświetlając miejsce latarką, natknął się na kilka szczurów, dużo porozrzucanych śmieci, a nawet czyjeś zwłoki, co wywołało u niego lekkie ciarki i rozproszyło na chwilę. Gdy w końcu znalazł mapę, rozczarował się widząc, ile jeszcze drogi mu zostało. Teoretycznie mógł wyjść na powierzchnię, ale z łatwością natknąłby się na Upadłych. Brakowało mu dziennego światła. To go skłoniło do przyspieszenia tempa. Ruszył w dalszą drogę.
Idąc, liczył każdy przystanek, który mijał. Bał się, że straci rachubę, ale jak na razie szło mu dobrze. Czuł też jakiś dziwny lęk, że nagle torami przejedzie pociąg metra. Wiedział, że było to irracjonalne, ale jego podświadomość jakoś nie chciała w to wierzyć. Od wszechogarniającego mroku zaczął też mieć omamy. Wydawało mu się, że widzi przed sobą wyjście, kątem oka migały mu, w jego przekonaniu, ludzkie sylwetki. W myślach powoli zaczął kląć na Joshuę za ten niedorzeczny pomysł.
Zaczynała również doskwierać mu samotność. Monologował na potęgę, zwalczając jakoś to przygnębiające poczucie osamotnienia. Dyskutował o wszystkim – o swojej frustracji odnoście „tej popierdolonej apokalipsy”, o szansach na odnalezienie Croftówny, o tym co jej powie jak ją znajdzie. Rozmyślał o losach swych przyjaciół oraz o nowo poznanych znajomych. Pocieszał się słowami, że to już niedaleko. Powtarzał sobie również, że chyba zwariował. Po czym dalej konwersował ze sobą. Lecz choć te, w jego przekonaniu żałosne, rozmowy uspokajały go, to sam ich dźwięk, który odbijał się echem, wprawiał go w lekki dyskomfort.
„Nie kochasz jej. Raczej jesteś nią zafascynowany. A to przecież nie to samo. Raczej. Chyba. Poza tym, tyle czasu już minęło. A ty wciąż o niej myślisz? Swoją drogą, czy naprawdę sądzisz, że ona jest jedynym rozwiązaniem? Jedynym kluczem? Sam dałbyś sobie świetnie radę. Tyle potrafisz. Masz swoje ostrze. Masz moce telekinetyczne. No i jesteś cholernie odważny, czyż nie?
Nie. Nie dałbyś rady. Nie jesteś w stanie. To ona tu jest bohaterką. To ona ciągle ratowała świat narażając własny tyłek. Robiła to wtedy, zrobi i teraz. Ale czy na pewno? A może ma dosyć. Może już nie chce. Może ma to w dupie. Ale chciałbyś, żeby jednak się zgodziła, prawda? Nie zepsułoby to idealistycznego obrazu, który sobie stworzyłeś wokół niej. Wiesz co? Fascynacja, miłość, wszystko jedno. Pogrążasz się. Zaprzątasz sobie nią myśli. A kto wie, czy w ogóle ją znajdziesz? Ty idioto, może ona nie żyje. Może ta twoja cholerna podróż jest gówno warta.”
Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Chwila wątpliwości. Miewał je co jakiś czas. Pogrążony w ciemnościach i mający przed sobą wiele metrów drogi, zaczynał wariować. Chciał wracać. Odstawić to wszystko w cholerę, wrócić na poligon, do przyjaciół. Znów porozmawiać z Leną. Zwalczać Upadłych tak jak to robił dotychczas. Wolał choćby i bez chwili wytchnienia ścinać głowy tym potworom, każdemu po kolei, niż tłuc się tą ścieżką bez końca. Miał wrażenie, że siedział bezczynnie, o ile chodzenie można było nazwać siedzeniem. Tylko sobie wędrował i nic w ten sposób nie robił.
„Wracam.” Pomyślał.
I zawrócił. Przeszedł metr. Drugi.
„Tak. Brawo, tchórzu. Wracaj. Ty nie zawracasz dlatego, że czujesz bezcelowość tej wędrówki. Ty się po prostu boisz. Boisz się tego, co będzie potem. Nie wiesz, co zastaniesz na miejscu. Nie wiesz, jak się dostaniesz na ocean. Nie wiesz, co będzie, jeśli nie znajdziesz wskazówek. Boisz się spotkania z nią.”
Spojrzał za siebie, na kierunek, którym dotąd zmierzaj.
„Nie wracaj.”
Zmienił kierunek, idąc z powrotem w stronę przystani. Targały nim uczucia sprzeczne, jednak jakoś zaczął je zwalczać.
Dotarł do kolejnej stacji. Przez swoje chaotyczne myśli już dawno stracił rachubę. Zaczął oświetlać ściany, szukać mapy, planu metra, czegokolwiek. Kiedy znalazł, ku jego zaskoczeniu okazało się, że jest na miejscu. Tak po prostu. Nawet nie zauważył, skupiając się na karceniu i chwaleniu siebie w myślach naprzemiennie. Poczuł nagły przypływ ekscytacji. Dość szybkim krokiem, prawie biegiem, wspiął się po schodach łączących stację z ulicą. Wejście było zabudowane deskami, tak jak w pozostałych przypadkach. Przez szpary dostrzegł dzienne światło, co uradowało go jeszcze bardziej. Wyrwał deski, jedną po drugiej i pozwalał, by wpadające promienie go raziły. Nie sądził, że kiedyś będzie się cieszył z bycia oślepionym przez Słońce.
Kiedy wydostał się na zewnątrz, musiał osłonić twarz ręką, tak bardzo był odzwyczajony od światła dnia. Po chwili mógł się rozejrzeć - stare budynki, fundamenty, ruiny. Tak podobne, a jednak inne niż na Manhattanie. I, jak się domyślał, szum morza w oddali – dok był niedaleko.
Nie zastanawiając się nad konkretnym planem, szedł w kierunku tych kojących dla uszu dźwięków. Niespodziewanie, skrzek. Rozdzierający, burzący te utopijne melodie. Odruchowo Kurtis przeskoczył niski, mocno zniszczony fragment ściany starego budynku nieopodal i ukrył się w cieniu. Od razu rozpoznał to okropne charczenie – jeden z Nefilimów leciał nad miastem. Trent musiał się więc dostać na miejsce dużo dyskretniej.
Skradając się między budynkami, powoli, jednak postępowo, dochodził do destynacji. Kiedy zza budowli wyłonił mu się upragniony cel, zaniemówił, bowiem przed nim rozpościerał się widok przystani, pełnej pomostów z przycumowanymi żaglówkami i motorówkami. W tle ocean. Co więcej, może to przez majaczenia, ale w oddali niebo wydawało się jakby bardziej niebieskie. Takie, za którym tęsknił. Co jednak niszczyło ten idealistyczny obrazek to cała chmara monstrów krążąca po terenie. Wyglądali, jakby przebywali tam zamiast mew.
Czego Kurtis żałował w tym momencie to słabe moce telekinetyczne. To znaczy, były potężne, w końcu udało mu się siłą umysłu przenieść helikopter. Ale było to dla niego trudne. A na pewno trudniejsze byłoby przeniesienie wieżowca i przygniecenie nim wszystkich Upadłych, na który to pomysł przed chwilą wpadł. Trzeba było wykazać się sprytem, a nie siłą, która o ironio pochodziła z jego umysłu. Postanowił, że wróci w głąb miasta i popyta miejscowych o sytuację.
Miasto wyglądało na opustoszałe. Sam nie wiedział, czy zacząć pukać do drzwi, może rzucać kamykami w okna. Co jakiś czas nad nim przelatywał Nefilim, czasem mała grupa. Na szczęście nie zwracał na siebie uwagi.
— Odejdź stąd! Nie masz tu czego szukać! — rozległ się głos z jednego z okien.
— Hej. Hej, poczekaj! Możesz mi pomóc? Hej, poczekaj, nie zamykaj okna!
Trzask okna.
— Świetnie.
— Uciekaj stąd póki możesz! — kolejny głos, z innego okna.
— Proszę, może ty posłuchasz. Potrzebuję pomocy!
Okno ponownie się zatrzasnęło.
Krążył bez celu. Nikt nie chciał pomóc. Aż nagle usłyszał, dość niegrzecznym tonem „Ej, ty”. Odwrócił się, by dostrzec, że stoi za nim mężczyzna. Postawny, trochę groźnie wyglądający. W jeansach i czarnym t-shirtcie. Łysy.
— Czego tu szukasz?
— Potrzebuję pomocy. Muszę dostać się na przystań, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.
Osobnik wydał z siebie ciche mruknięcie, zamyślając się na chwilę.
— W porządku. Wiem, kto ci może pomóc.
Trentowi ulżyło. Wreszcie jakaś „dobra dusza”. Na słowa „chodź za mną” Kurtis posłusznie pomaszerował za nowo poznanym typem. Skręcając między uliczkami dotarli do jednego z mniej zniszczonych budynków. Mężczyzna gestem ręki wskazał błękitnookiemu wejście. W środku była jedynie pusta hala, oświetlana Słońcem przebijającym się przez stare, zniszczone okna. Trenta to zaskoczyło. Nikogo tu nie było, nie miało zresztą prawa być. Na wyższe poziomy prowadziły wybrakowane schody, z lukami praktycznie nie do przejścia.
Wtedy Kurtis zorientował się. To pułapka. Gdy tylko się odwrócił do mężczyzny, ten przyłożył mu pięścią w twarz. Błękitnooki schował facjatę w dłoni, czuł jak cieknie po niej z nosa krew. Następnie napastnik chwycił go za ramię i pociągnął za sobą. O nie. Trent nie mógł sobie pozwolić na przegraną. Lewą ręką szybko sięgnął po Chirugai i je podrzucił. Pięć ostrzy wysunęło się ze zgrzytem i broń zaczęła fruwać po pomieszczeniu, rozpraszając wroga. Brunet skorzystał z okazji, wyrwał rękę z uścisku i sam przywalił mężczyźnie prawym sierpowym. Gdy ten od uderzenia odwrócił się od Trenta, chłopak przywalił mu z łokcia w kręgosłup. Powalając napastnika na ziemię i chwytając Chirugai, uciekł z budynku, w stronę doku, ścierając dłonią stróżkę juchy, która zdążyła dostać mu się do ust. Nie przepadał za żelaznym posmakiem krwi.
Będąc już daleko, dopiero mógł skupić się na tym co zobaczył. Ten cholerny tatuaż. Żałował, że nie zwrócił na niego uwagi wcześniej. Zaczął iść normalnym krokiem, widział już na horyzoncie ocean. Nagle usłyszał za sobą szybkie kroki.
„Kurwa, goni mnie”.
Trent znowu zmienił tempo, pędząc do pomostów. Nie zastanawiał się nawet, że zauważą go Nefilimy. W pewnym momencie usłyszał za sobą cichy gwizd, co go trochę wybiło z rytmu. Co się dzieje? Czemu ten facet gwizdnął? Po chwili Trent zrozumiał, kiedy na niebie ujrzał znajome sylwetki, a te krążące po przystani odwróciły się w jego stronę. Napastnik nasłał na niego Upadłych! Kurtis nie mógł uwierzyć, że byli ludzie, którzy naprawdę przeszli na złą stronę i pracowali dla niej. Ale nie było teraz czasu o tym rozmyślać. W ogóle nie było czasu myśleć. Nie było gdzie się ukryć.
Zaczął biec przed siebie, a widok całej chmary monstrów, nacierających na niego, paraliżowała jego umysł. Nie, nie bał się. Ale nie widział możliwości wygranej, jeśli miał walczyć z taką grupą. Gdy tak biegł w stronę pomostów, po prawej, przy jednym z nich, dostrzegł sporej wielkości kuter. Miał pewność, że wcześniej go tu nie było. Pędem ruszył w tę stronę, naokoło słyszał tylko ryk i wachlowanie skrzydłami Upadłych. Unik – jeden z Nefilimów przeleciał tuż nad nim, chcąc go złapać swoimi szponami i prawdopodobnie rozszarpać.
Biegł ile sił. Już był na brzegu wybrukowanym charakterystycznymi cegiełkami. Monstra zaczęły mężczyznę atakować. Jeden chwycił go szponem za ramię. Niestety, Kurtis nie miał czasu na wyciągnięcie broni z plecaka. Ponownie sięgnął po swoją blaszaną broń, otworzył ją i rzucił w powietrze. Ostrza przecięły rękę Nefilima, o ile tak można ją było nazwać, dzięki czemu błękitnooki uwolnił się z uścisku. A przynajmniej od samego potwora, bo szpon został. Trent chwycił za niezbyt ładnie wyglądającą kończynę i oderwał ją od swojego ramienia, odrzucając z obrzydzeniem w bok. Ostrze powróciło do niego, a następnie znalazło się na swoim miejscu, na pasku.
Dobiegł do pomostu. Nie zwalniając, wskoczył na pokład, powodując, że cała łódź zakołysała się lekko na wodzie.
— Hej, co się dzieje?
Spod pokładu wyszedł mężczyzna, najprawdopodobniej kapitan kutra.
— Szybko, odpływajcie!
— Co się tu na Posejdona wyprawia?
— Nefilimy już tu lecą, prędko!
Widząc, co „na Posejdona” się wyprawia na przystani, kapitan zwołał załogę, która dostrzegając efekty wizyty Kurtisa w tej części miasta, natychmiast przeskoczyła na pomost by odwiązać liny od pachołków. Sam dowódca statku natomiast odpalił silnik i chwycił za stery. Spojrzał na Trenta z lekkim niezadowoleniem, ale ostatecznie ruchem głowy wskazał mu zejście pod pokład.
Łódź zaczęła oddalać się od brzegu, jednak dwóch Nefilimów uznało to za drobiazg, bowiem dokonało abordażu. Tak jakby.
Trent usadawiał się akurat na wolnym łóżku, kiedy dostrzegł załogantów schodzących po drewnianych schodkach i szukających czegoś. Jak się okazało, broni. Kurtis, widząc to, sam sięgnął do plecaka. Domyślił się, że Upadli tak łatwo nie odpuszczą. Wyciągnął Scorpiona X i dołączył do reszty załogi. Widząc atakujących ludzi, mutanty szybko się spłoszyły i odleciały z pokładu, wracając na oddalający się ląd. Gdy poziom adrenaliny zmalał, oddechy spowolniły, brunet chciał z powrotem wrócić do kokpitu, ale spotkał się ze skrzywioną, co by nie rzec wściekłą miną kapitana. Już wiedział, że będzie musiał się tłumaczyć.
— …no i ostatecznie znalazłem się tutaj.
— A więc podróżnik, tak? Chcesz zbawić świat? Na Posejdona, szaleniec.
— Nie pierwszy raz to słyszę. — Trent uśmiechnął się pod nosem. Tak, zapewne był szalony, skoro porwał się na taką podróż. Chciał przemierzyć cały świat, by znaleźć jedną osobę. Ale to mu nie przeszkadzało.
— A gdzie się wybierasz, chłopcze?
— Do Wielkiej Brytanii, jakby się dało.
— Cóż, nie taką trasę sobie zaplanowaliśmy. W zasadzie to planowaliśmy zostać trochę dłużej na przystani. Ale skoro Posejdon chciał inaczej i na nasze nieszczęście zesłał nam ciebie, to możemy tam popłynąć. Tylko miej na uwadze, że trochę nam ta podróż zajmie.
Trent kiwnął głową. Nie będzie narzekać tak długo, póki celem będzie Anglia. W zasadzie to nie miał zamiaru narzekać w ogóle. Cieszył się, że żył. Dowódca kończąc rozmowę, odmeldował się na pokład, by ponownie stanąć za sterem. Kurtis położył się. Dopiero do niego dotarło, jak bardzo był zmęczony. Mimowolnie kleiły mu się oczy, a rozmowy załogantów w dziobowej części kajuty zamiast mu przeszkadzać, usypiały go. No i przede wszystkim to kołysanie. Gdyby zrobić ranking najlepszych miejsc do spania, wszelkie łodzie, żaglowce, kutry, statki wygrałyby z miażdżącą przewagą.
Jednak gdyby uwzględnić sztormy, spadłyby na ostatnie miejsce.
Pierwsze kilka dni upłynęło spokojnie, tak jak łódź płynęła spokojnie po oceanie. Do czasu.
Ze snu zbudziło Trenta silne kołysanie. Nawet nie. Szarpanie. Kuter był huśtany przez wodę. Do kompletnej przytomności doprowadził bruneta grzmot pioruna. Wyjrzał przez okienko kajuty – ogromne fale, zachmurzone, nocne niebo, rozdzierane co chwilę błyskawicami z oddali. Trent wyszedł na pokład, a właściwie do kabiny kapitana.
— Wracaj pod pokład, chłopcze.
— Co się dzieje?
— Zbliża się sztorm.
— Tyle widzę. Ale nadal płyniemy do Wielkiej Brytanii, prawda?
— Na Posejdona, zapomnij! Sztorm idzie z północnego wschodu. Płyniemy na południe.
„Co? Tego nie było w planach. Cholera, taki z niego kapitan, a się głupiej burzy boi?”
Trent obiecał sobie, że nie będzie narzekać. Starał się. Jednak niezbyt podobała mu się wizja wycieczki do Brytanii okrężną drogą. Musiał coś wykombinować. Najlepiej przejąć stery. Ale trzeba było jakoś odwrócić uwagę kapitana. Postanowił wrócić pod pokład i tam coś wymyślić.
Siedział, myślał, łodzią kołysało. Wprowadziło go to w pewien trans. Zaobserwował zniszczony fragment burty, wgłębienie o nieregularnym kształcie. Wokoło było wiele podobnych, ale to jedno wyjątkowo rzucało się w oczy. Gdyby jeszcze trochę je pomęczyć, mogłaby się zrobić dziura.
Dziura. No właśnie. Trent mógł zawołać kapitana i pokazać mu, co zauważył. Kurtis był przecież żółtodziobem, jeśli chodzi o żeglugę, więc takie coś mogłoby wywołać u niego panikę. Zachęcony swoją błyskotliwością, wrócił pędem do kapitana, którym to pędem było trudno wrócić, bowiem kuter kołysał się żałośnie na sztormowych falach.
— Kapitanie, pod pokładem jest dziura!
— Co? Co ty bredzisz? Dziura?
— Tak. Pomyślałem, że trzeba kapitana poinformować. — starał się mówić oficjalnym tonem, ale z lekką paniką w głosie.
— Poczekaj, zobaczę.
Tak jak brunet planował, dowódca zszedł pod pokład. Trent mógł przejąć stery. Problem w tym, że nawet mimo takiej burzy, kapitan od razu poczułby, iż łódź zmienia kurs.
Kurtis rozejrzał się, najpierw po achterpiku, potem po samym pokładzie. Dostrzegł samotne wiosło. Chwycił je, już wiedząc jak go użyje. Nie był z siebie zbyt zadowolony, ale jak to się mówi, cel uświęca środki. Choć w jego przypadku pasowałoby też stwierdzenie, że szedł do celu po trupach, ale wolał tak o tym nie myśleć. Zszedł po cichu do kajuty, kapitan stał do niego tyłem.
— Gdzie on tu widzi dziurę, ja tu nie widzę żadnej cholernej-
Kurt zacisnął ręce na rękojeści, wziął zamach i uderzył kapitana z całej siły w głowę. Mężczyznę zamroczyło i bezwładnie osunął się na łóżko. „Nic mu nie będzie”, pocieszał się w myślach. Wracając na pokład, odrzucił wiosło i chwycił za ster, spojrzał na kompas leżący na pulpicie – wskazywał południe. Kurtis powolnym ruchem zaczął obracać łódź w lewo. „Północny wschód, północny wschód. No dalej!” Bacznie obserwował strzałeczkę, która zmieniała położenie. Błękitnooki westchnął z ulgą, gdy w końcu udało mu się nadać nowy kierunek.
Jak bardzo zaczął kląć na samego siebie, kiedy sztorm się nasilił. Błyskawice nie były już tylko smugami światła w oddali, uderzały blisko, robiąc sporo hałasu. Nie wiedział, czy go to martwiło, bo zrobiło się niebezpiecznie, czy może dlatego, że takie hałasy mogłyby zbudzić załogę. A gdyby ta zobaczyła nieprzytomnego kapitana, to Trent zapewne skończyłby za burtą.
Kuter już się nie huśtał, a skakał, rzucany przez potężne, spienione fale. Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Jeden z piorunów uderzył prosto w pokład. A że ten był z drewna, to momentalnie wznieciło to pożar.
— Jasna cholera! Ludzie, pożar! — tego już nie mógł zignorować, pobiegł pod pokład, krzycząc do załogi, by ta się zbudziła. Mężczyźni zerwali się z łóżek, słysząc burzę i strzelanie płomieni, wybiegli na zewnątrz trochę zaspani, trochę spanikowani.
— Hej, co się stało kapitanowi? Dlaczego nie stoi za sterem?
Trent nie odpowiedział, wybiegł na pokład, by tam zastać istne piekło. A to wszystko stało się z jego winy.
Był wściekły. Na siebie. Miał ochotę bezsensownie walić głową w dryfujący fragment łodzi, którego się trzymał. Był zmęczony i głodny. I z ciężarem wyrzutów sumienia. Zatopił kuter. Chyba pierwszy raz w życiu coś zatopił. I pierwszy raz z ofiarami. Znaczy się, był dobrej myśli, może jakimś cudem przeżyli. Pewnie trzymali się teraz innych fragmentów łodzi, dryfujących zupełnie gdzie indziej i wspólnie go przeklinali. Tak. Na pewno.
Kurtis był również wściekły, bo stracił cały swój bagaż. Wszystko, jedzenie, bandaże, leki, arsenał, wszystko zatonęło. Jedyne co mu zostało to Chirugai i… list! Tak! Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, list czytał którejś nocy pod pokładem i schował go do kieszeni. W zasadzie było to marne pocieszenie, bo z listem czy bez, i tak pewnie nie znajdzie tej Sally.
Po kolorze nieba mógł ocenić, że już świta. Dryfował na środku oceanu, bez celu, zero orientacji w terenie. Jako, że miał teraz mnóstwo czasu na rozmyślanie, to na jego nieszczęście przypomniał sobie, że w oceanie przecież żyją ryby. Różne ryby. I na pewno nie pogardziłyby jego nogami w formie przekąski.
Robiło się coraz jaśniej. Ku jego zaskoczeniu, Trent dostrzegł na horyzoncie brzeg. Znowu chwila szczęścia, którą sam zgasił, wiedział bowiem, że ląd był jednocześnie blisko i daleko. Blisko by był dla kutra, ale żeby człowiek miał tam dopłynąć o własnych siłach? Jednak Kurtis postanowił płynąć. Obudził się w nim ten mały pierwiastek umysłu, pchający do przeżycia. I tak błękitnooki zaszedł daleko. A więc płynął, przed siebie, ku lądowi.
„Trent, jesteś totalnym idiotą, skoro wierzysz, że wydostaniesz się z takiego gówna.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz