17 czerwca 2020

Rozdział 3 - Bez honoru

— Muszę jechać.
— Ale przecież mogę ci pomóc, pojadę z tobą.
— Nie, muszę to załatwić sama. Dzięki za wszystko.
— Lara…
Trzymał jej rękę, jej dłoń, która powoli wyślizgnęła mu się z uścisku. Widział jej sylwetkę, jak idzie przed siebie, jak rozmywa się w tle. Zagościło w nim poczucie, że już więcej jej nie zobaczy.

Otworzył oczy. Zbyt duża dawka alkoholu ostatniej nocy spowodowała u niego majaczenia we śnie, przywołując dawne wspomnienia, które na moment nabrały wyrazistości. Spakowana, ubrana, wyszła z jego mieszkania, akurat kiedy on spędzał czas na ganku karmiąc swój głód nikotynowy. Pożegnała się i po prostu odeszła. I tyle ją widział. 
Żałował swoich decyzji. „Nie, ona nie jest dla ciebie.” – myślał wtedy. „My tylko współpracujemy.” – powtarzał sobie. „To był tylko jeden raz. Romans ze współpracownikiem nie jest dobry, będzie was rozpraszał w trakcie akcji.”
„Ona i tak nie odwzajemnia tego uczucia.”
„Jest typem samotnika.”
„Trent. Nie zakochuj się.”
Jak miał się choć trochę nie zakochać w kimś, z kim miał tyle wspólnego? Kto był dla niego bratnią duszą? Jego styl życia sprawiał, że sferę uczuciową często zaniedbywał, zwyczajnie nie mając czasu na romanse. A jeśli już takowe się zdarzały, to przelotne i nic nie znaczące. Natomiast Lara? Przy niej poczuł coś, czego nie zaznał przy żadnej innej kobiecie przed nią. Tym bardziej narastał w nim żal do siebie, żal o straconą szansę, o niewykorzystany czas.
Zamknął oczy, ale nie chciał zasypiać. Nie zniósłby ponownego spotkania z nią i widoku jej oddalającej się sylwetki. Nawet we śnie.


Czuł szarpnięcia. Ktoś nim gwałtownie potrząsał, powodując natychmiastowe przebudzenie. Do tego dołączyły krzyki, których sens dopiero po chwili do niego dotarł.
— Wstawaj! Wstawaj, kurwa!
— Co jest? Ja pierdolę, spać nie dacie.
— Joshua! Nie ma go!
— I co? Może wyszedł na drugą stronę po mleko czy coś. — wybełkotał półprzytomny.
— Tak, Trent! Po mleko! Do tego jajeczka i masełko! Wyszedł, nic nam nie mówiąc. Boję się, że zrobi coś głupiego.
— Co ty się tak nagle o niego martwisz?
— Bo on jest jak dziecko!
— Jest dorosły. Daj mi spać.
— Dobra. Okej. Idę go szukać sam.
Na te słowa Kurt w końcu ruszył się ze śpiwora i wspólnie wyszli rozejrzeć się za kumplem. Długo nie musieli szukać, jego krzyk od razu pozwolił go zlokalizować.
— I co, skurwiele? CO MI ZROBICIE?! DALEJ, ZABIJCIE MNIE! JEDEN MNIEJ NIC WAM NIE POMOOOŻE!
— Czy on się znowu nachlał? — zapytał Trent sennym głosem.
Było bardzo wcześnie, na oko godzina 5 rano. Część ludzi powystawiała głowy z pobliskich namiotów i w sposób dość wulgarny zaczęła uciszać Joshuę. Kurtis z Arthurem natychmiast interweniowali. Podbiegli do mostu, na którym stał i wzięli go pod ramiona. Ciągnięcie go było mozolną pracą, Josh nie był przesadnie gruby, ale jednak dość ciężki.
— Zostawcie mnie!
— Przymknij się, albo cię przeniosę telekinezą. Więcej nie bierzemy alkoholu. — spojrzał wymownie na Artiego.
— Ej, ten alkohol miał być dla mnie, tylko dla mnie!
Zatrzymali się przed swoim materiałowym domem. Postanowili, że zostawią kumpla na zewnątrz – prędzej czy później zacznie wymiotować. I to zapewne w sposób niepohamowany.
— Masz, Josh, jakby co to wszelkie treści żołądkowe tutaj. — Kurtis wyłonił się na chwilę z namiotu, by wręczyć mu starą reklamówkę. Carnowłosy pokiwał głową, po czym z pewną specyficzną dla siebie gracją osunął się na ziemię.
— Przez takie numery źle skończymy. Mówiłem już, że mnie wkurwia? — wycedził szatyn.
— Mówiłeś. Wczoraj.
Chwila milczenia. Arthur wygrzebał ze stosu paczkę Lays’ów solonych. Otwierając z szelestem, zaczął wyciągać każdego chipsa pojedynczo i zgryzać w wyjątkowo głośny sposób. Trent skrzywił się trochę, nie tyle na odgłosy chrupania, co na widniejącą na opakowaniu listę prezentującą skład, przypominającą bardziej tablicę Mendelejewa.
— Prędzej czy później będziemy musieli zacząć polować.
— Co ty pierdolisz? Nie ma już na co.
— Pragnę zauważyć, że pod nosem mamy staw. Na pewno są tam jakieś ryby.
— Powietrze jest zanieczyszczone, część tego cholernego pyłu na pewno opadła do wody. Ryby albo zdychają, albo już zdechły.
— Przecież my na tym syfie nie wyżyjemy.
— Chuj mnie to obchodzi. Jestem głodny to jem co mi dadzą i nie narzekam.
Kurtis zmierzył kolegę spojrzeniem, pamiętając, jak jeszcze niedawno marudził na fanty przyniesione przez Josha. Te same, które teraz zajadał ze smakiem.
Przyglądając się chwilę temu zjawisku, jakim był irytujący sposób konsumpcji chipsów przez Arthura, w końcu opadł na swój śpiwór, pozwalając myślom uciec gdzieś daleko, by ostatecznie dotrzeć do mar sennych ostatniej nocy.
Szelesty i chrupanie ustało.
— Kurtis. — zaczął niemrawo. — Wiem, że ostatnio przesadziłem.
Błękitnooki odwrócił głowę w stronę kolegi, marszcząc brwi.
— Także teraz zadam ci inne pytanie. — kontynuował. — Kochałeś ją?
Czas przyznać się przed samym sobą, panie Trent.
— Tak.
— A ona ciebie nie?
— Tak. — odparł dużo ciszej.
— Brawo, chwila szczerości. Jestem dumny. — zrobił pauzę, by sięgnąć ponownie po chipsy. — A co się właściwie wydarzyło?
— Odeszła, po prostu. Przebywaliśmy w Paryżu, zajmowaliśmy się razem pewną sprawą, której szczegółami nie będę cię zanudzał, aż pewnego dnia rano, kiedy wyszedłem zapalić… Ona wychodzi z mojego mieszkania, ubrana, spakowana. Powiedziała, że dalej musi załatwić to sama. Chciałem jej pomóc, ale mnie łagodnie spławiła. I tyle ją widziałem.
— Nie odezwała się potem?
— Nie. Nigdy nie wróciła, nie wiem, co się stało.
— Stary, współczuję.
— Gdybym poszedł wtedy za nią, nie wiem, może gdybym jej powiedział, że coś do niej czuję, to może by została.
— Ale nie będziesz mi tu płakał, prawda?
Na tę odzywkę Arthur oberwał najbliższym przedmiotem leżącym obok Kurtisa, a na szczęście szatyna była to gazeta. Zaśmiał się mimowolnie, jednak ów śmiech szybko uciął. Głównie ze względu na minę Trenta, łączącą złość na niego z nutą przygnębienia.
— Ale wiesz, zaginęła a zginęła to dwie różne rzeczy. Może wciąż żyje?
Nagle coś zaiskrzyło. To było oczywiste, że mogła nadal żyć, ale teraz dopiero to do niego w pełni dotarło. Kto wie, może siedzi sobie w Surrey, w swojej chałupie, sącząc Martini podane przez tego jej śmiesznego kamerdynera. I ma w dupie potencjalny koniec świata. Nie, zbyt idealistyczna wizja. Ale sama możliwość, że żyje – już nie.

***

Siedząc w sali konferencyjnej, przy krótszej krawędzi stołu, obserwował po kolei każdego z zebranych – dwoje po lewej, dwoje po prawej. Milczenie było niepokojące i wprawiało resztę w zniecierpliwienie.
— Mildred. — tu zwrócił się do siostry, siedzącej po jego lewicy. — Gregory. — mężczyzna siedzący obok dziewczyny. Włosy o niesamowicie czarnej barwie, starannie ułożone, z przedziałkiem na boku. Oczy szmaragdowe, z dostrzegalną iskierką sprytu. Charakterystyczny, kilkudniowy zarost. — Nickolas. — był prawie kropla w kroplę jak Rufus. Ten sam kolor oczu, włosów, jednak Nick był tęższej budowy i – choć nie było tego widać, kiedy siedzieli – wyższy. — Nina. — była wyjątkowo piękną kobietą. Tak jak Gregory miała zielone oczy, jednak włosy koloru kasztanowego, krótko ścięte. Choć były to niesforne kosmyki, układające się niedbale, dodawały jej uroku. — Nie jest dobrze. — zakończył.
— Co masz na myśli? — zapytała Mildred.
— Wiecie, co się ostatnio wydarzyło, prawda?
— Chodzi ci o ten atak na jednego z naszych? — wtrącił Nick.
— To nie był atak na jednego, a na ośmiu. Wśród opozycji jest ktoś niebezpieczny dla nas.
— Daj spokój, jeden człowiek nam nie zagrozi. — burknęła Nina. — Zaatakował kilku mutantów, no i co z tego? Pewnie już tego pożałował.
— Zaatakował ośmiu wielkich mutantów i żaden go nawet nie widział. Nie zagrozi? Musimy coś zrobić.
— Zwołałeś nas, bo jakiemuś skurwielowi się poszczęściło? — Gregory był rozbawiony tą sytuacją.
— Nie jakiemuś skurwielowi, tylko groźnej jednostce zagrażającej naszym rządom.
— Jakie naukowe terminy! Przepraszam, jaśnie pana Karela!
— Słuchaj mnie, durniu. Wiesz, dlaczego nam się udało. Wiesz też, dlaczego tak łatwo było ich sprowadzić do takiej liczby. Oni się niczego nie spodziewali. Nie byli przygotowani. Teraz mają ten cholerny poligon kilkanaście metrów od naszej siedziby, ba! Kilkanaście poligonów rozproszonych po całym mieście! I ciągle nam naskakują. Nie da się ich przekabacić, a większość z tych, którzy do nas przeszli, to i tak skończeni zdrajcy.
— To nie był mój pomysł, żeby ich tu sprowadzać. — odparł Greg. — Ja mówiłem, żeby ich wszystkich wybić. Stworzymy własną, nową rasę.
— Jak widać to nie jest takie proste, jak się wydaje. Nieważne, nie będę się zagłębiał w jakieś bezsensowne dyskusje z tobą. Czekam na propozycje. Może jakaś odezwa? Albo może ich nastraszmy kolejnym atakiem.
— Znowu atak? — Mildred się zdziwiła. — Bez przesady, to była pojedyncza sytuacja i nie pamiętam, żeby wcześniej coś takiego się zdarzyło.
— No właśnie, siostrzyczko. No właśnie. Zignorujemy ten incydent, to zaraz będzie dziesięć kolejnych.

***

— I co, w porządku?
— Powiedzmy. Dlatego nie wziąłem wtedy alkoholu, Arthur.
— A ktoś ci kazał go pić? Miał być dla mnie. I ewentualnie Trenta. Nie moja wina, że masz słabą głowę.
Joshua leżał na wznak na swoim śpiworze, Trent z Arthurem grali w karty. Myśli Kurtisa buzowały. Miał pomysł. Światełko w tunelu, na końcu którego czekało rozwiązanie. Wiedział już, jak można uratować ludzi. Ale nie był jeszcze gotowy podzielić się z kumplami tą koncepcją. Był to tylko zarys, sam plan wymagałby niebezpiecznych działań.
— O matko, mój żołądek. Moja głowa! — jęczał Joshua.
— Dobra, nie wytrzymam. PRZYMKNIJ SIĘ ALBO-
— Nie wrzeszcz, kurwa, mam kaca.
— To siedź cicho. Ja pierdolę. — szatyn był aż nazbyt zdenerwowany skacowanym kolegą.
Niespodziewanie, bez słowa, Kurtis rzucił karty i wygramolił się na zewnątrz.
— Ej, co ty robisz?
— Idę po jakieś leki na kaca.


Zatęchłe kanały, tak wilgotne i zimne, przyprawiały go o dreszcze i wywoływały raz po raz ataki kaszlu. Choć może był to efekt powrotu do tytoniowego nałogu. Tak czy inaczej, Kurtis po raz kolejny odwiedził podziemia, by zajrzeć do swojej starej przyjaciółki. Bo któż inny wiedziałby lepiej o umiejscowieniu aptek niż starsza pani?
— A kogóż to przywiało! Byłeś u mnie zaledwie parę dni temu. Czym sobie zasłużyłam? — zagaiła staruszka, widząc zbliżającego się bruneta. Siedziała na swoim taborecie, jakby zamyślona, rąk nie miała niczym zajętych.
— To przyjaciel już nie może wpaść w odwiedziny? — zaczął Trent. — I zapytać się, gdzie jest najbliższa apteka i jak się do niej dostać kanałami? — skończył po krótkiej pauzie.
— Kochanieńki, czy to, że jestem stara, musi zaraz oznaczać, że znam na pamięć lokalizację wszystkich sklepów farmaceutucznych w tym mieście? — zapytała oburzona.
— Nie mówię, że tak. Ale tak. — Trent usadowił się tam gdzie ostatnio. Może i było mu spieszno, bo Joshua wyjątkowo źle znosił syndrom dnia następnego, ale nie aż tak, żeby nie potowarzyszyć chwilę Lenie.
— W porządku, ale pamiętaj co mi obiecałeś! Zanim ruszysz do apteki po bóg wie co, chciałabym trochę posłuchać o tej twojej lubej.
Kurtis zaśmiał się niemrawo. „Luba” brzmiało dziwnie, gdy używało się tego słowa w stosunku do Lary. Tak staroświecko, a Croft daleko było do tego. Kochał ją, ale wszelkie przydomki tego typu po prostu do niej nie pasowały. Była taka niezależna, taka niedostępna, taka surowa. Ona i romantyzm nie szły w parze.
— Ale czy ja coś mówiłem o jakiejś ukochanej?
— Ty nie, ale twoje spojrzenie cię zdradziło. Wiem, że kogoś masz ciągle w myślach. No mów!
W sumie co mu szkodziło?
— Lara, tak jej na imię. Poznałem ją-
— Zanim zaczniesz swój monolog, mój drogi, mogłabym prosić o papieroska?
Trent zamilkł.
— Nie wziąłem.
— No to kochanieńki, ja nie wiem co ty tu robisz w ogóle.
— Chcesz usłyszeć o Larze czy nie?
Lena kiwnęła głową, choć bez przekonania. Przyszedł do niej, a nawet szlugów nie przyniósł.
— A więc poznałem Larę w Paryżu. Miałem wtedy pewne osobiste sprawy do załatwienia, z pewnym jegomościem. Czekaj, to za łagodnie brzmi. Chciałem się zemścić za śmierć mojego ojca. I tak się złożyło, że Lara miała porachunki z moim wrogiem i nasze drogi się zeszły. Z początku nie wiedziałem czy mogę jej ufać, ale ona mi zaufała bardzo szybko, co mnie trochę zdziwiło. Nasza współpraca była taka naturalna, czułem, jakbym ją znał od zawsze…


Nogi niosły go do miejsca, którego położenie opisała mu Lena. Wiedział, że będzie znała apteki w okolicy i zdradzi gdzie są, ułatwiając mu tym samym zadanie, w zamian za opowieść o Larze i jego nieodwzajemnionej miłości do niej. A było co opowiadać. Jak się poznali, jak zaczęli współpracę, o rozłące w Pradze, o ponownym spotkaniu, wspólnych porachunkach we Francji, a także o brutalnym porzuceniu. Jedyne, o czym nie wspomniał to plan, który w jego głowie nabierał coraz wyraźniejszych kształtów. Zamierzał jej powiedzieć, z czasem.
Znalezienie kropli żołądkowych w opuszczonej aptece nie było trudne. Na pewno łatwiejsze niż ostatni wypad, który mógłby skończyć się tragicznie, gdyby nie refleks Kurtisa.
Zmierzał już drogą powrotną do włazu prowadzącego do tunelów kanalizacyjnych. Zbliżając się do skrzyżowania, mijał po drodze sklep z elektroniką. Na wystawie, za szybą, stały telewizory o różnych kształtach i wielkościach. Zwolnił trochę, bowiem zadziwiło go, że były włączone. Choć nadawały tylko szum. Stawiając kolejny krok, jego stopa na chwilę zawisła tuż nad ziemią, bowiem monotonny dźwięk z odbiorników zmienił się na bardzo wyraźny zbiór słów, wypowiadanych przez tego samego blondwłosego mężczyznę, siedzącego w tym samym studio co zawsze.

Wiemy o incydencie. Jeden z was wyjątkowo nam się przeciwstawił.

Trent zamarł, obserwując wszystkie ekrany, wzrokiem przeskakując z jednego na drugi.

Może jednak ta jedna osoba zechce się ujawnić. Jesteśmy pewni, że tak samo jak i my nie chce tej rzezi. Radzimy się pokazać. Albo znowu zaatakujemy.

W oddali słychać było znajome ryki. A także chaotyczny odgłos marszu. Nie żartowali mówiąc, że znów zaatakują. Trent zerwał się do biegu, darując sobie wycieczkę tunelami. Mijając kolejne budynki, coraz lepiej słyszał wrzaski, strzały, wybuchy. Dobiegając do znajomej ulicy, Kurtis znalazł chwilową kryjówkę za ścianą jednego z budynków, próbując dostrzec między drzewami, co działo się na poligonie.
Robiło się coraz gorzej, na polu walki zapanował chaos. Jeden z mutantów chwycił jakiegoś młodziaka i dosłownie urwał mu głowę, odrzucając w bok, a resztę ciała po prostu upuszczając na ziemię. Monstra były bezwzględne.
Z jednej strony chciał tam wyjść i dobrowolnie się pokazać. Oddać się w ręce antagonistów. Przerwać tą bitwę zanim na dobre się rozkręci i zbierze swoje żniwo. Ale nie, nie mógł tego zrobić teraz, kiedy miał już plan. Nie mógł się targnąć na bohaterską śmierć, kiedy mógł w zamian zakończyć ten Armagedon. A raczej nie tyle mógł, co podejrzewał, że mógł. Miał nadzieję, że będzie mógł. To było trochę za mało, ale dla niego wystarczająco.
Przyjmując skuloną pozycję, przemknął do muru odgradzającego park od ulicy, a stamtąd na pole walki. Wprawiając Chirugai w ruch, przeciął najbliżej stojącemu monstrum łeb na pół. Obie połówki rozjechały się, pokazując niezbyt przyjemnie wyglądające wnętrzności. Mężczyzna zaczął biec w stronę namiotu, by dosłownie kilka kroków od celu zahamować. Arthur krzyknął do niego, rzucając w jego stronę AK 47. Zręcznym ruchem Kurtis chwycił broń i rozpoczął strzelanie do monstrów dookoła. Chirugai wciąż krążyło, odcinając części ciała poszczególnym przeciwnikom.
Nagle jeden z potworów wyrwał Trentowi karabin z ręki, o mało nie wyrywając samej kończyny. Upadły stojący za brunetem chwycił go za ubranie i z całej siły odrzucił za siebie, wydając przy tym okropny dźwięk. Nie dało się tego nazwać inaczej niż ryk, aczkolwiek brzmiało dużo bardziej nienaturalnie. Trent padł boleśnie na plecy, stracił jednocześnie kontrolę nad ostrzem, które zakrzywiło tor lotu, a jego upadek był niedosłyszalny w tym rozgardiaszu.
Zrezygnowany i wściekły, nie miał nawet ochoty się podnieść. Plecy cholernie bolały, a na jego szczęście monstra nie zwracały na niego większej uwagi, prawdopodobnie uznając go za martwego lub nieprzytomnego.

— Pokazał się? — zapytał Rufus.
— Nie, nie widać go nigdzie, nikt go też nie zgłosił.
— Tchórzliwy skurwiel bez honoru. — skwitował Gregory.

Walka dobiegła końca, straty w ludziach były większe, niż ostatnio. Monstra dały się tego dnia wyjątkowo we znaki.
A Trent wciąż tam leżał. Z zamkniętymi oczami, w tej samej pozycji.
— Ej, żyjesz? — rozpoznał głos Josha.
— Trent, pierdoło, wstawaj! Widzę, że oddychasz!
Kurtis otworzył oczy i widząc nad sobą dwóch kumpli, poczuł pewną ulgę. Wstał, choć było mu ciężko.
— Myśleliśmy, że już po tobie.
— Rzucili tobą jak pacynką i jeszcze tak przypierdoliłeś o grunt. O stary.
— I nawet nie było jak do ciebie podejść.
— Ale nic mi nie jest.
Wrócili razem do namiotu, Trent trochę wolniej, jako że był mocno poturbowany. Arthur i Josh usiedli naprzeciwko siebie, podczas gdy Kurt jakby w zwolnionym tempie ułożył się na swoim posłaniu. Długo jednak nie wytrzymał. Zerwał się do pozycji siedzącej, od razu zwracając tym uwagę swoich kolegów. To był ten czas i moment, żeby powiedzieć im o swoim pomyśle.
— Trzeba to zakończyć. Mam plan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz