-Ale przecież mogę ci pomóc, pojadę z tobą.
-Nie, muszę to załatwić sama. Dzięki za wszystko.
-Lara…
Trzymał jej rękę, jej dłoń, która powoli wyślizgnęła mu się z uścisku. Widział jej sylwetkę, jak idzie przed siebie, jak rozmywa się w tle. Zagościło w nim poczucie, że już więcej jej nie zobaczy.
Jak idzie przed siebie.
Jak rozmywa się w tle.
Otworzył oczy. Papieros połączony później z trochę zbyt dużą dawką alkoholu spowodował u niego majaczenia we śnie. Przywołał wspomnienia. Dokładnie taka sama sytuacja, jakby to było może nie wczoraj, ale tydzień temu. Spakowana, ubrana, wyszła z jego mieszkania, akurat kiedy on wyszedł na porannego papierosa. Pożegnała się i po prostu odeszła. I już więcej się nie odezwała. Żałował swoich decyzji. „Nie, ona nie jest dla ciebie.” – myślał wtedy. „My tylko współpracujemy.” – powtarzał sobie. „Romans ze współpracownikiem nie jest dobry, będzie was rozpraszał w trakcie akcji.”
„Ona i tak nie odwzajemnia tego uczucia.”
„Jest typem samotnika.”
„Trent. Nie zakochuj się.”
Jak miał się choć trochę nie zakochać w kimś, z kim miał tyle wspólnego. Kto był dla niego prawie, jak lustrzane odbicie? Nie czuł jednak bólu czy smutku, bardziej żal do siebie. Nic nie zrobił i było już za późno.
Zamknął oczy, ale nie chciał zasypiać. Nie zniósłby ponownego spotkania z nią i widoku jej oddalającej się sylwetki.
Czuł szarpnięcia. Ktoś nim gwałtownie potrząsał, powodując natychmiastowe przebudzenie. Do tego dołączyły krzyki, których sens dopiero po chwili do niego dotarł.
-Wstawaj! Wstawaj, kurwa!
-Co jest? Ja pierdolę, spać nie dacie.
-Joshua! Nie ma go!
-I co? Może wyszedł na drugą stronę po mleko czy coś.
-Kurwa, przecież wiesz, że nie można już dostać mleka! Wyszedł, nic nam nie mówiąc. Boję się, że zrobi coś głupiego.
-Co ty się tak nagle o niego martwisz?
-Bo on jest jak dziecko! I skończy jak dziecko. To dziecko z przedwczoraj.
-Jest dorosły, kurwa, daj mi spać.
-Dobra. Okej. Idę go szukać sam.
Na te słowa Kurt w końcu ruszył się ze śpiwora i wspólnie wyszli rozejrzeć się za kumplem. Długo nie musieli szukać, jego krzyk od razu pozwolił go zlokalizować.
-I co, skurwiele? CO MI ZROBICIE?! DALEJ, ZABIJCIE MNIE! JEDEN MNIEJ NIC WAM NIE POMOOOŻE!
-Czy on się znowu nachlał? – zapytał Trent sennym głosem.
-Chyba jeszcze nie wytrzeźwiał od wczoraj.
Było bardzo wcześnie, na oko godzina 5 rano. Część ludzi powystawiała głowy z namiotów i w sposób dość wulgarny zaczęła uciszać Joshuę. Nasi bohaterowie natychmiast interweniowali. Podbiegli do muru, na którym stał Żyd i wzięli go pod ramiona. Ciągnięcie go było mozolną pracą, Josh nie był gruby, ale jednak dość ciężki.
-Zostawcie mnie…
-Przymknij się, albo cię przeniosę telekinezą. Więcej nie bierzemy alkoholu. – spojrzał wymownie na Artiego.
-Ej, ten alkohol miał być dla mnie! Nie moja wina, że sam się do niego dobrał.
Zatrzymali się przed swoim szmacianym domem. Postanowili, że zostawią kumpla na zewnątrz – prędzej czy później zacznie wymiotować. I to zapewne w sposób niepohamowany.
-Masz, Josh, jakby co to wszelkie treści żołądkowe tutaj. – Kurtis wręczył mu reklamówkę po wczorajszych zakupach. Mężczyzna pokiwał głową, po czym z pewną specyficzną dla siebie gracją osunął się na ziemię.
-Przez takie numery źle skończymy. Mówiłem już, że mnie wkurwia?
-Mówiłeś. Wczoraj.
Chwila milczenia. Artie wygrzebał ze stosu paczkę Lays’ów solonych. Otwierając z szelestem, zaczął wyciągać każdego chrupka pojedynczo i zgryzać w wyjątkowo głośny sposób. Trent skrzywił się trochę, nie tyle na sam sposób, w jaki przyjaciel konsumował przekąskę, co w sam fakt, co to była za przekąska.
-Prędzej czy później będziemy musieli zacząć polować.
-Co ty pierdolisz. Nie ma już na co.
-Niedaleko jest rzeka, na pewno tam są jakieś ryby…
-Powietrze jest zanieczyszczone, część tego cholernego pyłu na pewno opadła do wody. Ryby albo zdychają, albo już zdechły.
-Przecież my na tym syfie nie wyżyjemy.
-Chuj mnie to obchodzi. Jestem głodny to jem co mi dadzą i nie narzekam. Poza tym, stary – to jest zajebiste.
Po chwili milczenia i braku argumentów Kurtis kiwnął twierdząco głową.
-Co racja to racja.
Przyglądając się chwilę temu zjawisku, jakim był ekscentryczny sposób konsumpcji chipsów przez Arthura, w końcu sięgnął po gazetę, która leżała nieopodal. Tą samą gazetę. Otworzył na dokładnie tej samej stronie. I zaczął czytać dokładnie to samo ogłoszenie.
-Stary, co to, jakiś rytuał?
-Nie, ja po prostu…
-Nie musisz przede mną ukrywać. To, co powiem, zabrzmi dość kiczowato, ale… kochałeś ją, prawda?
Czas przyznać się przed samym sobą, panie Trent.
-Tak.
-A ona ciebie nie?
-Tak. – odparł dużo ciszej.
-Brawo, chwila szczerości. Jestem dumny. – zrobił pauzę, by zjeść kolejnego chrupka. – A co się właściwie wydarzyło?
-Odeszła, po prostu. Zajmowaliśmy się razem pewną sprawą, aż pewnego dnia rano, kiedy wyszedłem zapalić… ona wychodzi z mojego mieszkania, ubrana, spakowana…
-Ej, stop. Z twojego mieszkania? Mówiłeś przecież, że wy nie…
-Arthur, idioto. Bo tak było. Po prostu nocowała u mnie. Sprawę załatwialiśmy we Francji, z jej rezydencji w Surrey byłoby raczej ciężko.
-Dobra, spokojnie. Mów dalej.
-Powiedziała, że dalej musi załatwić to sama. Chciałem jej pomóc, ale mnie łagodnie spławiła. Odeszła i tyle ją widziałem.
-I nie odezwała się potem?
-Nie. Nigdy nie wróciła, nie wiem, co się stało.
-Stary… współczuję.
-Gdybym wtedy poszedł za nią. Nie wiem, może gdybym jej powiedział, że coś do niej czuję… to może by została.
-Ale nie będziesz mi tu płakał, prawda?
Na tą odzywkę oberwał gazetą w łeb. Zaśmiał się mimowolnie, po czym spoważniał. Głównie ze względu na minę Trenta, która łączyła złość na niego z pewnym przygnębieniem.
-Ale wiesz… zaginęła a zginęła to dwie różne rzeczy. Może wciąż żyje?
Nagle coś zaiskrzyło. To było oczywiste, że mogła nadal żyć, ale teraz dopiero to do niego w pełni dotarło. Kto wie, może siedzi sobie w Surrey, w swojej chałupie, sącząc Martini podane przez tego jej śmiesznego kamerdynera. I ma w dupie potencjalny koniec świata. Nie, zbyt idealistyczna wizja. Ale sama możliwość, że żyje – już nie.
Jego myślowe dywagacje przerwał nieciekawy dźwięk z zewnątrz – Joshua zaczął wypełniać zawartość reklamówki.
***
Siedząc w sali konferencyjnej, przy krótszej krawędzi stołu, obserwował po kolei każdego z zebranych – dwoje po lewej, dwoje po prawej. Milczenie było niepokojące i wprawiało resztę w zniecierpliwienie.
-Mildred… - tu zwrócił się do siostry, siedzącej po jego lewicy. – Gregory. – mężczyzna siedzący obok dziewczyny. Włosy o niesamowicie czarnej barwie, starannie ułożone, z przedziałkiem na boku. Oczy zielone, z dostrzegalną iskierką sprytu. Charakterystyczny, kilkudniowy zarost. – Nickolas. – był prawie kropla w kroplę taki jak Rufus. Ten sam kolor oczu, włosów, jednak Nick był tęższej budowy i - choć nie było tego widać, kiedy siedzieli - wyższy. – Nina. – była wyjątkowo piękną kobietą. Tak jak Gregory, miała zielone oczy, jednak włosy koloru kasztanowego, krótko ścięte. Choć były to w istocie niesforne kosmyki, układające się niedbale, dodawały jej uroku. Urodę miała niczym u porcelanowej lalki – cera bladoróżowa, policzki w kolorze rozjaśnionej burgundy. Duże oczy, prosty nosek i wydatne, choć drobne usta. – Nie jest dobrze. – zakończył.
-Co masz na myśli? – zapytała Mildred.
-Wiecie, co się ostatnio wydarzyło, prawda?
-Chodzi ci o ten atak na jednego z naszych? – wtrącił się Nick.
-To nie był atak na jednego, a na ośmiu. Wśród opozycji jest ktoś niebezpieczny dla nas.
-Daj spokój, jeden człowiek nam nie zagrozi. – burknęła Nina.
-Zaatakował osiem wielkich mutantów i żaden go nawet nie widział. Nie zagrozi? Musimy coś zrobić.
-Zwołałeś nas, bo jakiemuś skurwielowi się poszczęściło? – Gregory był rozbawiony tą sytuacją. Zwoływać naradę przez taką pierdołę…
-Nie jakiemuś skurwielowi, tylko groźnej jednostce zagrażającej naszym rządom.
-Jakie naukowe terminy! Przepraszam, jaśnie pana Karela!
-Słuchaj mnie, durniu. Wiesz, dlaczego nam się udało. Wiesz też, dlaczego tak łatwo było ich sprowadzić do takiej liczby. Oni się niczego nie spodziewali. Nie byli przygotowani. Teraz założyli sobie ten cholerny poligon pod naszym budynkiem i ciągle nam naskakują. Nie da się ich przekabacić, a większość z tych, którzy do nas przeszli, to skończeni zdrajcy.
-To nie był mój pomysł, żeby ich tu sprowadzać. – odparł Greg. - Ja mówiłem, żeby ich wszystkich wybić. Stworzymy własną, nową rasę.
-Jak widać to nie jest takie proste, jak się wydaje. Nieważne, nie będę się zagłębiał w jakieś bezsensowne dyskusje z tobą. Czekam na propozycje. Może jakaś odezwa? Albo może ich nastraszmy kolejnym atakiem.
-Znowu atak? – Mildred się zdziwiła. – Bez przesady, to była pojedyncza sytuacja i nie pamiętam, żeby wcześniej coś takiego się zdarzyło.
-No właśnie, siostrzyczko. No właśnie. Zignorujemy ten incydent, to zaraz będzie dziesięć kolejnych. A więc odezwa i atak.
***
-I co, w porządku?
-Powiedzmy. Dlatego nie wziąłem wtedy alkoholu, Arthur.
-A ktoś ci kazał się częstować? To miał być dla mnie. I ewentualnie Trenta.
Joshua leżał na wznak na swoim śpiworze, Trent z Artim grali w karty. Myśli Kurtisa buzowały. Miał pomysł. Światełko w tunelu, na końcu którego czekało rozwiązanie. Wiedział już, jak można uratować ludzi. Ale nie był jeszcze gotowy podzielić się z kumplami tym pomysłem. Był to tylko zarys, sam plan wymagałby niebezpiecznych działań.
-O matko, mój żołądek… moja głowa…
-Dobra, nie wytrzymam. PRZYMKNIJ SIĘ ALBO…
-Nie wrzeszcz, kurwa, mam kaca.
-To ty siedź cicho. Ja pierdolę.
Niespodziewanie, bez słowa, Kurtis rzucił karty i wygramolił się na zewnątrz.
-Ej, co ty robisz?
-Idę po leki dla tego alkoholika.
Będąc już na ulicy, zaczął się kręcić trochę bez celu, nie pamiętał, gdzie znajduje się punkt medyczny. Gdy w końcu go znalazł, a okazało się nie być to takie trudne, bo był pięć straganów od spożywczego, podszedł, od razu przyglądając się półkom z lekami, bandażami, plastrami, maściami… były nawet prezerwatywy.
-Ma pan coś na kaca? – zagadał do sprzedawcy. – Albo chociaż krople żołądkowe?
-Nie jest tu teraz bezpiecznie.
-Wiem, że nie jest, nigdy nie było. To… ma pan? Mógłby pan podać? Dla kolegi.
-Słyszał pan o wczorajszym? Ktoś z tych z waszej strony załatwił osiem monstrów, w tym trzech na amen!
-Tak, wiem, ale…
-Przesłuchiwali nas.
-Tak? – Kurt się trochę zaniepokoił. Jeśli namierzyli by jego, Joshua i Arthur też mogliby mieć kłopoty.
-Ale nikt nic nie powiedział. – Trent odetchnął z ulgą. – Więc powiedzieli, że następnym razem poniesiemy konsekwencje. – Ulga przeszła, wrócił niepokój.
-Czyli nie wiedzą, kto to zrobił?
-Chyba nie. – aptekarz zaczął szukać wśród półek z różnymi syropami. – Proszę, krople żołądkowe. I niech pan uważa, jak…
Oboje zamilkli. Usłyszeli szum, jakby przemarsz wojska, do którego dołączył głos z głośników.
Wiemy o incydencie. Jeden z was wyjątkowo nam się przeciwstawił.
-Kurwa… - zostawiając nabyty lek na stoisku, brunet wybiegł z ulicy. Dotarłszy niedaleko obozowiska dostrzegł, że nadchodzi Armia Upadłych. Przecież jeszcze niedawno wtargnęli na ich teren, ponieśli klęskę, a teraz znowu wracają?
Może jednak ta jedna osoba zechce się ujawnić. Jesteśmy pewni, że owa osoba tak samo jak i my nie chce tej rzezi. Radzimy się pokazać. Albo znowu zaatakujemy.
Ukrywając się za ruinami, obserwował, jak mutanty wkraczają na teren rebeliantów, którzy byli już gotowi do walki. Rozległy się wrzaski, strzały z karabinów, wybuchy granatów. Kurtis obserwował to wszystko z ukrycia. Robiło się coraz gorzej, na polu walki zapanował chaos. Jeden z mutantów chwycił jakiegoś młodziaka i dosłownie urwał mu głowę, odrzucając w bok, a resztę ciała po prostu puszczając na ziemię. Po ostatniej walce błękitnooki zapomniał, że te monstra potrafiły być tak bezwzględne. Z jednej strony chciał tam wyjść i dobrowolnie się pokazać. Ale nie, nie mógł tego zrobić teraz, kiedy miał już plan. Nie mógł się targnąć na bohaterską śmierć, kiedy mógł za to zakończyć ten Armagedon. Znaczy się nie tyle mógł, co podejrzewał, że mógł. Miał nadzieję, że będzie mógł. To było trochę za mało, ale dla niego wystarczająco. Kładąc się na ziemi, przeczołgał się do muru i dyskretnie przemknął na pole walki. Wprawiając Chirugai w ruch, przeciął najbliżej stojącemu monstrum łeb na pół. Obie połówki rozjechały się, pokazując niezbyt przyjemnie wyglądające wnętrzności. Chłopak zaczął biec w stronę namiotu, by w połowie się zatrzymać. Arthur krzyknął do niego, rzucając w jego stronę karabin. Zręcznym ruchem Kurtis chwycił broń i zaczął strzelać do monstrów dookoła. Chirugai wciąż krążyło, odcinając kończyny poszczególnym przeciwnikom. Nagle jeden z potworów po prostu wyrwał Trentowi broń z ręki, o mało nie wyrywając samej kończyny. Upadły stojący za brunetem chwycił go za ubranie i z całej siły odrzucił za siebie, wydając przy tym okropny dźwięk łączący syczenie kota z potwornym rykiem. Trent padł boleśnie na plecy, stracił jednocześnie kontrolę nad ostrzem, które zakrzywiło tor lotu i opadło z ledwo dosłyszalnym w tym rozgardiaszu hukiem. Zrezygnowany i wściekły, nie miał nawet ochoty się podnieść. Plecy cholernie bolały, a na jego szczęście monstra nie zwracały na niego większej uwagi, prawdopodobnie uznając go za martwego lub nieprzytomnego. Nagle z głośników znowu dobiegł go dźwięk, ale była to chyba rozmowa wewnątrz, aniżeli zwrócona do ludzi.
-Pokazał się?
-Nie, nie widać go nigdzie, nikt go też nie zgłosił.
Odpowiedział kobiecy głos. A potem odezwał się męski, ale inny, nie ten, który zwykle przemawiał do ludu.
Tchórzliwy skurwiel bez honoru.
***
Walka dobiegła końca, straty w ludziach były większe, niż ostatnio. Monstra były tego dnia wyjątkowo trudne do pokonania. Było ich dużo więcej.
A Trent wciąż tam leżał. Z zamkniętymi oczami, w tej samej pozycji.
-Ej, żyjesz? – rozpoznał głos Josha.
-KURWA. TRENT, PIERDOŁO, WSTAWAJ. WIDZĘ, ŻE ODDYCHASZ.
Kurtis otworzył oczy i widząc nad sobą jego dwóch kumpli, poczuł pewną ulgę. Wstał, choć było to bolesne, ze względu na obolałe plecy.
-Myśleliśmy, że już po tobie.
-Rzucili tobą jak pacynką, i jeszcze tak przypierdoliłeś o grunt. Stary.
-I nawet nie było jak do ciebie podejść.
-Ale nic mi nie jest.
Wrócili razem do namiotu, Trent trochę wolniej, jako że był mocno poturbowany. Usiedli naprzeciwko siebie, prawie jak w kole różańcowym. Kurt w końcu nie wytrzymał. To był ten czas i moment, żeby powiedzieć im o jego pomyśle.
-Trzeba ich wykończyć. Mam plan.
Ej?! Czemu planu w tym rozdziale nie ma :(? Dałabym sobie obciąć rękę, żebyś mi go zdradziła, ale pewnie nie będziesz jej chciała x].
OdpowiedzUsuńOd rzeczy plotę, więc teraz do rzeczy.
Napięcie rośnie. Z każdym rozdziałem czuję coraz większe dreszcze. Ale może i to nie przez napięcie, ale brutalność monstrów? Szczerze przyznam, że dzięki opisowym wszystko staje mi przed oczami jak żywe... Nawet scena, w której monstrum odrywa małemu chłopcu głowę.
Ale oczywiście świadczy to tylko o twojej umiejętności relacjonowania.
Tak, relacjonowania! Fabuła wciąga mnie tak, że zaczynam zastanawiać się, czy to aby nie dzieje się na prawdę. Losy bohaterów przejmują. Pomimo braku patosu, czuć we własnych żyłach zimną krew tych ludzi, którzy walczą na Poligonie. Brawo. Brawo za to i za to, że piszesz to dla nas. Jestem ci niebywale wdzięczna, bo takich opowiadań ze świecą szukać trzeba!
"-Czy on się znowu nachlał? – zapytał Trent sennym głosem.
OdpowiedzUsuń-Chyba jeszcze nie wytrzeźwiał od wczoraj."
Haha :D
"-Idę po leki dla tego alkoholika."
Doobre!
Dobry prezent, jak już wspomniałam ;> Fajne, fajne jak zwykle.
No i w końcu jest KAREL! <3
Cieszę się, że się podoba :D
UsuńPragnę rozwiać wątpliwość, bo mogłam to niejasno napisać - niestety, to nie jest Joachim, a Rufus Karel :D No ale rodzinne powiązania są xD A Joachmi, no cóż... zobaczymy, czy się pojawi ;)
Co jak co, ale nazywać Kurtisa skur*ielem bez honoru, to jak nazwać Larę blondynką. Mnie najbardziej rozwalił tekst o śmiesznym kamerdynerze, może dlatego, że wyobraziłam sobie widok Kurtisa, sprzątającego rezydencję w Night Club Raider, które wymarło śmiercią i nie wiem kiedy, bo nie mam czasu (kurs pilota <3) ale zamierzam je wskrzesić, Asia jeszcze o tym nie wie... Ojej, to Twój blog :D No to już wiesz.
OdpowiedzUsuńRozdział boski. No jak zwykle cała Mustelka - urwała w najciekawszym momencie i myśli że wszyscy będziemy sobie czekać spokojnie na newsa... No i będziemy, nie mamy innego wyjścia, bunt może się skończyć tragicznie, nie dostaniemy następnego rozdziału czy co gorsze... NABOJÓW! Trzeba nam czekać.
Ej rozdział fenomenalny. Brak słów. To tak na poważnie.
jezu... nie Kurtisa... Winstona! Tak własnie.
OdpowiedzUsuń