28 czerwca 2020

Rozdział 13 - Punkt zwrotny

Choć przez te parę dni Olivia raczyła Kurtisa pojedynczymi słowami, a czasem nawet całymi zdaniami, wciąż czuł jej niechęć do jego osoby. Czy popełnił jakąś zbrodnię? Czy takie zachowanie dla dziecka w jej wieku było normalne? Właśnie dlatego instynkt ojcowski kolidował z właściwymi umiejętnościami wychowawczymi, a właściwie ich brakiem. Nie miał pojęcia, co robić. Przepraszał ją już tysiące razy, choć za jego drobne przewinienia wystarczyłoby pewnie po pięć przeprosin.
Może nawet nie chodziło o niego? Wybrała go sobie na kozła ofiarnego, by dać upust emocjom nasilającym się z każdym następnym dniem, które zbliżały ją do konfrontacji z matką.
A ten dzień właśnie nadszedł. 
Na pierwszy rzut oka, Sydney zdawało się być miastem bez żywej duszy. Tak jak Nowy Jork, australijska stolica ucierpiała na ataku armii Upadłych. A gdy nawet natykali się na jakąś żywą duszę, ów tuziemiec prawie natychmiast uciekał, prawdopodobnie sądząc, że nowo przybyli są szpiegami drugiej strony.
Niemniej jednak Kurtisowi i Olivii udało się w końcu wydusić z okolicznych, że ów słynna stacja radiowa niosąca dobrą nowinę w postaci pozdrowień i karmiąca równie dobrą muzyką, ma swoją siedzibę nie gdzie indziej, jak w samej Operze.
I w tejże Operze właśnie się znajdowali. Zdecydowanie bardziej zatłoczona niż ulice stolicy, od razu można było w niej dojrzeć istne schronisko dla ocalałych w postapokaliptycznym świecie. Ludzie kręcili się, co poniektórzy gawędzili ze sobą, a hala okraszona była namiotami i kocami.
— W porządku?
Zawiesił wzrok na nastolatce. Nie wyglądała, jakby zamierzała się odezwać. Jednak po chwili zmarszczone brwi i niezadowolony grymas szybko zmieniły się w oczy osłonięte łzami.
— Nie.
Kurtis zaryzykował położenie dłoni na ramieniu czarnowłosej, w geście pocieszenia. I choć był pewien, że wzdrygnie się, że strąci jego rękę z siebie – nie zareagowała wcale. Otarła tylko knykciem łzę spływającą po policzku.
— Już nie jesteś na mnie obrażona? — zapytał troskliwym tonem.
Po tym pytaniu poleciał potok łez, czego Trent się absolutnie nie spodziewał. A co go zaskoczyło jeszcze bardziej, to jak Olivia objęła go mocno w pasie, twarz chowając w jego koszuli. Materiał powoli wchłaniał łzy, jedną po drugiej. Kurtis nie sądził, że doczeka się takiego okazania uczuć. Rozłożył ręce w geście zdezorientowania.
— Hej, mała, co jest?
— Ja n-nie chcę żebyś mnie tu zostawiał. — wykrztusiła z siebie po kilku chlipnięciach. — Wiem, ż-że mnie tu zostawisz, nie chcę tego.
Odsunął się od niej, po czym uklęknął na jedno kolano, opierając dłonie na jej ramionach.
— Też tego nie chcę, ale tu będziesz bezpieczna. Twoja matka nie jest najlepszym rodzicem, ale to zawsze ktoś z rodziny. Na pewno się tobą zajmie.
Łkanie utrudniało jej łapanie tchu.
— A-ale ja nie wiem, czy chcę się z nią w-widzieć.
— Spokojnie. Pójdę tam z tobą, porozmawiasz z nią. Pamiętasz, co mówiłem? Będę cię wspierał. — dłonią przetarł jej policzek mokry od płaczu.
— A jak mój ojciec też tu jest? Nie chcę go widzieć.
Łkanie zamieniło się w ciężkie szlochanie.
— Jeśli on tu jest, to zapoznam jego twarz z moją pięścią.
Na tę odpowiedź mimowolnie zachichotała. Kurtis poczuł lekką ulgę widząc, że choć na chwilę udało mu się dziewczynę rozśmieszyć.
— Kurtis, b-bo... — przełknęła ślinę. — przez te kilkanaście dni byłeś dla mnie… — wzięła kilka głębokich oddechów. — Byłeś dla mnie bardziej jak ojciec niż jak mój prawdziwy ojciec. Byłeś dla mnie jak rodzina, której nigdy nie miałam.
Jej płacz i rzeczy, które mówiła, sprawiły, że Trent poczuł narastającą gulę w gardle, a jego oczy zwilgotniały. Wymusił uśmiech, ukradkiem ocierając łzę, która próbowała się wydostać spod powieki.
— Coś mi wpadło do oka. Nigdy nie byłaś w tej operze, prawda? — niezbyt zręcznie zmienił temat. — Co ty na to, żebyśmy trochę pozwiedzali, zanim poszukamy twojej mamy?


W Concert Hall było niewiele mniej tłoczno, część siedzeń zajęta przez gawędzących osobników, na scenie kolejne koce i namioty. Budynek już dawno przestał pełnić swą pierwotną funkcję.
Przechadzając się wzdłuż rozkładanych siedzisk, czerpali z ciszy, jaka zapadła między nimi. Cieszyli się ostatnimi chwilami, jakie spędzają razem.
Trochę żałował swojej decyzji. Gdyby nie to, że matka Olivii tu mieszkała, dziewczyna pewnie wciąż towarzyszyłaby Trentowi. Tyle, że przygoda prędzej czy później stałaby się dużo bardziej niebezpieczna. Może to los zesłał mu tę szansę zostawić Liv pod czyjąś opieką, zanim on sam nie wpakuje się w większe bagno.
Niespodziewanie Kurtis poczuł ucisk dziewczęcych palców na swoim ramieniu, wymuszający, by się zatrzymał. Spojrzał na Olivię pytającym wzrokiem, by dostrzec zaniepokojenie w jej spojrzeniu, które zamarło na pewnej kobiecie, oddalonej od nich o zaledwie kilka metrów, idącej powolnym krokiem przed pierwszym rzędem krzeseł. W jej rysach twarzy Trent od razu dojrzał podobieństwo do czarnowłosej.
Dziewczyna zaczęła szybciej oddychać, a palce dłoni, którą złapała rękę Kurtisa, zaczęły mocniej wbijać się w jego skórę. Stanął naprzeciwko Liv, zasłaniając jej widok wędrującej kobiety.
— Hej, mała. Nie ma się czego bać. Jestem tu. Oddychaj głęboko.
Próby brania głębokich oddechów szły opornie.
— Ja nie chcę z nią rozmawiać. Nie chcę.
— Dobrze, nie musisz teraz rozmawiać. Hej! A pamiętasz, jak… — „Czym by tu odwrócić jej uwagę?” — Pamiętasz jak byliśmy w lesie? Rozpaliliśmy ognisko, niebo było gwieździste. Prawie jak na biwaku! Fajnie było, nie?
Liv kiwnęła głową.
— Rozmawialiśmy sobie, pamiętasz? — dodał.
Liv zaczęła płakać.
„Trent, kurwa, coś ty zrobił. Coś ty takiego powiedział?”
— Mój o-ojciec pewnie też t-tu jest.
Nie sądził, że dzisiejszy dzień stanie się tak emocjonalnie wyczerpujący.
— Okej, a pamiętasz, jak pojawiłem się w Paryżu? Jak biłem się z tamtą laską? To było fajne, prawda? Cudem uszedłem z całą twarzą!
— A-ale wtedy p-poszłam z tobą i n-nie było by mnie t-tu! — odparła między płytkimi oddechami, mrużąc załzawione oczy.
Kurtis złapał się za głowę.
„Trent, jak ty kurwa nic nie potrafisz!”
— Przepraszam? — do rozmowy wtrącił się żeński głos. — Czy coś się stało?
Próby Trenta, by uspokoić swoją towarzyszkę, zwróciły uwagę kobiety, właśnie tej, przez którą Olivia dostała ataku paniki. Spojrzała najpierw na Kurtisa, potem na nastolatkę, odruchowo łapiąc się za kosmyk kruczoczarnych włosów, opadających na ramiona. Oczekiwała odpowiedzi. Błękitnooki podrapał się po głowie, nie bardzo wiedząc, jaką odpowiedź dać, natomiast Liv wzięła jeden głęboki wdech, ocierając łzy z policzków.
Nadia zawiesiła wzrok na dziewczynie. Mrużąc oczy, mierząc ją od góry do dołu, otworzyła usta, lecz nie wyszły z nich żadne słowa. Zbierała myśli.
— Czy ja cię skądś nie znam?
Olivia była spięta, jeszcze przed chwilą roztrzęsiona, teraz czuła psychiczny paraliż całego ciała. Właśnie stała przed własną matką, której nie widziała pięć lat. Matką, która po tak długiej rozłące próbowała teraz rozpoznać w niej własne dziecko.
Nagle zaiskrzyło. Kobieta gwałtownie zasłoniła dłonią usta. Popłynęły kolejne łzy tego dnia.
— Olivia?
— Cześć mamo.
Na chwilę zamierając w bezruchu, po chwili jej rodzicielka wyciągnęła ręce, by przyciągnąć ją do siebie i objąć. Liv pozostała nieruchoma, nie odwzajemniając uścisku.
— Nie wierzę, to naprawdę ty. — wymamrotała.
Czarnowłosa pozwoliła mamie przez chwilę trzymać się w objęciach. Słyszała nad uchem rzewne szlochanie.
— Przebyliśmy razem długą drogę, żeby się tu dostać. — wtrącił Trent.
W tym momencie kobieta odsunęła się od swojego dziecka, przypomniawszy sobie, że obok cały czas stał Kurtis.
— A ty coś za jeden? — zapytała, mierząc go wzrokiem.
— Mamo, to jest mój przyjaciel, Kurtis.
— Miło poznać. — odparł, wyciągając rękę w kierunku matki. Ta niepewnie ją uścisnęła, marszcząc przy tym brwi.
— Pomógł mi się dostać aż tutaj.
— W takim razie powinnam ci chyba podziękować. — burknęła. Nie brzmiało to zbyt wdzięcznie. Zwróciła się z powrotem do Olivii. — Ależ ty wyrosłaś! Nie sądziłam, że cię jeszcze zobaczę. No, może miałam cichą nadzieję. Nawet pozdrowiłam cię w radiu, wiesz? Na pewno wiesz, inaczej byś mnie tu nie znalazła!
— Tak. — Dziewczyna nie wyglądała na szczęśliwą, raczej zakłopotaną. — Mamo… — przełknęła ślinę. — Gdzie jest ojciec?
Pogodny nastrój kobiety zmienił się, na twarzy zawitał grymas, spojrzenie jakby przygasło.
— Później o tym porozmawiamy, na osobności. Chodź, przejdziemy się, mamy sobie dużo do powiedzenia.
Po tych słowach zgarnęła dziewczę ramieniem, oddalając ją od Kurtisa. Liv natychmiast odwróciła głowę, wymownie na niego spoglądając, w oczach było widać zmartwienie.
— Chwila, może pójdę z wami?
— Nie wydaje mi się, by to był dobry pomysł, mamy do omówienia dużo spraw, które pana nie dotyczą. — w stosunku do niego była oschła. Nie podobało się to Kurtisowi.
— To może dasz mi się chociaż z nią pożegnać?
Nie czekając na odpowiedź, Liv wymknęła się z objęć matki. Zatrzymując się na chwilę przy Kurtisie, zawahała się, by ostatecznie po raz kolejny tego dnia objąć go.
— Ale to jeszcze nie jest pożegnanie, prawda? Jeszcze się ze mną zobaczysz? Nim ruszysz dalej?
— Jasne, nie mam zamiaru ruszyć nim nie usłyszę po raz ostatni twojego pyskowania. — na ten przytyk odparła szczerym uśmiechem. — A na razie porozmawiaj z mamą. Spędź z nią trochę czasu.
— A co, jeśli zaprowadzi mnie do ojca?
— Nie wydaje mi się, by tu był. A nawet jeśli, ona będzie z tobą. Ten bydlak nigdy nie skrzywdził cię przy niej, prawda? Poza tym nie zapominaj jaka jesteś zdolna. Tak jak ja. Wiem, że nasze ćwiczenia niewiele dały, ale myślę, że sam widok twojego ojca wystarczająco cię wzburzy.
— Olivia, chodź! — na te słowa nastolatka wypuściła przyjaciela z objęć, po czym odmachali sobie na pożegnanie.
— Traktuj ją dobrze! — krzyknął w kierunku Nadii. Liv szła krok w krok obok mamy, ostatni raz spoglądając na Kurtisa. Widział, jak mijają kolejne rzędy, zbliżając się do wyjścia z Concert Hall, i znikają za drzwiami.
Poczuł ukłucie w żołądku. Nagle znowu był sam. Na początku swojej podróży samotność również była jego towarzyszem, na co specjalnie nie narzekał. Jednak jak raz człowiek otrzymuje od losu w darze tak dobre, choć nieco upierdliwe towarzystwo, kiedy dochodzi do rozstania – samotność doskwiera bardziej.
„Przecież się z nią jeszcze zobaczysz.”
Miał wątpliwości, czy postąpił słusznie, zostawiając Olivię z matką. 
„Przynajmniej będzie bezpieczna. Nie będzie ci zawadzać, skupisz się swoim głównym celu.”
Już tęsknił za tą małą, pyskatą zołzą.


Ręce trzymające pokrytą zapiskami kartkę papieru lekko drżały. Oczy przeskakiwały ze słowa na słowo, a usta wykrzywiły się w uśmiechu kryjącym pewne przygnębienie.
— Kiedy dał ci ten list?
Otworzył usta, gotów podać odpowiedź, ale przyłapał się na utracie rachuby. Ile to minęło? Czy liczyć w dniach, tygodniach, a może to już miesiąc?
— Kilka tygodni temu. — rzucił niedbale.
Sally przyłożyła list do piersi, jakby chcąc w ten sposób symbolicznie przytulić męża.
— Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Wiem, że tego po mnie nie widać, ale byłam przekonana, że nie żyją. Już dawno pogodziłam się z tą myślą. A tu taka niespodzianka. A ile ten list z tobą przeszedł! Ciężko uwierzyć w te twoje historie, z drugiej strony jakoś dostarczyłeś mi tą wiadomość aż z Nowego Jorku. — zamilkła na chwilę. — Jak się mają moi chłopcy?
— Wiesz, byłem tam tylko przez jedną noc. Ale z tego co widziałem, jakoś sobie radzą.
— Jakoś. Cóż, w tych czasach to zadowalające. Zrobiłeś dla mnie coś wyjątkowego, nieznajomy-
— Kurtis.
— Kurtisie, zrobiłeś dla mnie coś niezwykłego. Czy mogłabym ci się jakoś odwdzięczyć?
— Nie trzeba, naprawdę. Nawet nie wiem, o co miałbym cię poprosić. Ale mam do ciebie pytanie, może ty będziesz wiedzieć – czy widziałaś tu gdzieś Larę Croft?
Oczy otworzyła szerzej. Doskonale znała to nazwisko, kto nie znał? To pytanie było takie niespodziewane, że dopiero po kilku sekundach otrząsnęła się, by pokręcić głową, ku niezadowoleniu Trenta.
— Już kilka osób tu wypytywałem, ale nikt jej nie widział.
— A mogę wiedzieć, na co ci najsłynniejsza pani archeolog? — jej ton był lekko prześmiewczy.
Zawahał się.
— Wiesz, nieważne.
Sally wstała.
— Jeszcze raz bardzo ci dziękuję.
Wyszła z rzędu, zostawiając za sobą zamykające się czerwone siedzisko.
— Zaczekaj! W sumie jest coś, co mogłabyś dla mnie zrobić. Przyjechałem tu z Olivią, to moja przyjaciółka. Nastolatka. Krótkie, czarne włosy. Zielona kurtka. Jest teraz ze swoją mamą. Ja niedługo ruszam dalej, ale ona zostaje, stąd moja prośba – miej na nią oko.
Kiwnęła głową, po czym zaczęła iść alejką wzdłuż siedzeń, w rękach ściskając list i po raz kolejny go odczytując.
Przebywając wciąż w tej samej hali koncertowej, w której jeszcze niedawno rozstał się z Olivią, zaczął snuć rozważania. Skoro, według relacji świadków, Lary tu nie ma, to co dalej? Co robić? Gdzie szukać? Nie miał poszlak, a do Australii przyleciał ze złudną nadzieją za przewodnika. Po raz kolejny zaczęły nim targać wątpliwości. Wbrew pozorom, stąd do domu nie było daleko. Nabrał wprawy w uprowadzaniu samolotów, co nie było trudne, skoro ów aeroplany były pozostawione bez opieki. Mógł spokojnie sobie jeden taki „pożyczyć” i wrócić do przyjaciół, do jego ulubionej staruszki, do dawnego życia, będącego jego rutyną. Zwiedził spory kawał świata, przeżył trochę przygód, co więcej mógł zrobić?
Obserwował estradę zajmowaną przez ludzi. Niektórzy siedzieli i rozmawiali, inni tylko przechodzili. Jeszcze inni leżeli, śpiąc bądź wpatrując się w sufit. Wyglądało to jak chaotyczny spektakl. Improwizacja.
Wśród tego ludzkiego skupiska Trent dostrzegł sylwetkę znajomą. Kobietę. Przełożyła swój długi warkocz przez ramię, idąc samym środkiem sceny. Kurtis zerwał się z siedzenia, nie odrywając od niej wzroku. Czyżby umysł płatał mu figle? Czy jego mary senne postanowiły przenieść się na jawę i pogrywać z jego świadomością?
Zwolniła kroku, by skierować wzrok w jego stronę. Ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Nawet dostrzegł u niej niemrawy uśmiech. Ta chwila jednak szybko minęła, gdy kobieta ruszyła dalej, znikając za kulisami.
— Lara, zaczekaj!
Zerwał się do biegu, prawie że przeskakując przez krzesła w kolejnych rzędach. Silnymi ramionami zgrabnie podciągnął się na drewniane podwyższenie, budząc zainteresowanie okolicznych gapiów. Skręcił w przejście, którym podążyła. Jednak jej tam nie zastał. Czyżby faktycznie miał urojenia?
— Mógłbym przysiąc, że tu była.
— Kurtis?
Odwrócił się. Stała na środku sceny, zaledwie kilka metrów dzieliło ich od siebie. Jak ona to zrobiła? Był przekonany, że widział jak opuszcza scenę. Był pewien, że jej nie minął, podążając za nią. Ale jakie to miało teraz znaczenie?
Czuł, że jego serce zaraz nie wyrobi normy. Że odmówi posłuszeństwa. Tyle czasu, tyle kilometrów przebytych, by ją znaleźć – w końcu się opłaciło. Tylko jak przywitać kogoś, kogo się nie widziało przez lata i do kogo pała się niewygasającym uczuciem?
Wykonał kilka kroków w jej kierunku, w duchu przekonując się, że to nie sen. Na twarzy Lary zawitał zawadiacki uśmiech, a ręce rozłożyła, zapraszając go w swoje objęcia. Nie musiała długo czekać, ostatnie dwa kroki przypominały raczej susy, Kurtis prawie że rzucił się w jej ramiona. Stali tak na środku sceny w uścisku. Gdyby była to sztuka teatralna, widzowie doznaliby nie lada wzruszenia, widząc dwóch bliskich sobie bohaterów, nareszcie razem, po latach rozłąki.


Harbour Bridge uświetniał widok panoramy zza okna rozpościerającego się na kilka metrów wzwyż i wszerz. W morskiej wodzie otaczającej budynek odbijał się szaroniebieski kolor nieboskłonu. Ten smętny, acz imponujący krajobraz nie przykuwał jednak zbytniej uwagi Lary i Kurtisa.
— Miałeś więcej zacięcia, niż ja. Kiedy Upadli powstali, postanowiłam uciekać, jak najdalej. Myślałam o tym, żeby cię szukać, ale to wydawało się zbyt szalone.
Wciąż nie mógł uwierzyć. Stała tu przed nim, najprawdziwsza Lara. Nie był już w stanie zliczyć, ile razy szczypał się w ramię, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie śni. Była spokojna, stonowana, co nie do końca było w jej stylu. A przede wszystkim miła – co bardzo nie było w jej stylu. Słuchała dość uważnie, gdy raczył ją opowieściami o dryfowaniu po oceanie, o tym, jak spotkał Winstona i Zipa, na co zareagowała pogodnie, choć niezbyt entuzjastycznie. Wspomniał również o Olivii i ich wspólnej wędrówce.
— Nie mogę się nadziwić. Tak wielki świat, a jednak cię znalazłem. — na te słowa uraczyła go słodkim uśmiechem. — Ale wciąż mnie nurtuje, czemu mnie wtedy zostawiłaś. W Paryżu.
Nie odpowiedziała od razu. Wzrok przeniosła na rozpościerające się wody, na horyzont uświetniony widokiem przybrzeżnych budynków. Na miasto, którego zarys niknął w półmroku zmierzchu. Gdyby okoliczności były mniej niecodzienne, panorama zapewne lśniłaby od mieniących się świateł.
— Musiałam.
— Zdawkowa odpowiedź. Zawsze byłaś skryta.
Kurtis przyłączył się do podziwiania krajobrazu.
— Lara, słuchaj. Przebyłem tyle kilometrów, by cię znaleźć, ponieważ…
Wziął wdech. Co właściwie chciał powiedzieć?
„Co, tchórzu? Miotałeś się po tej kuli ziemskiej jak jakiś pierdolony globtrotter, tylko po to, żeby ją znaleźć, a teraz języka zabrakło w gębie?”
Croft czekała na koniec zdania. Jednak cokolwiek Kurtis miał zamiar powiedzieć, nie potrafił tego z siebie wykrztusić.
— Nie masz już dość tego, co się dzieje? Nie chciałabyś tego zmienić? Myślę, że razem możemy coś zmienić. — zawahał się. Za oknem, na nieboskłonie, dostrzegł dwóch szybujących mutantów. — Albo wiesz co, zapomnij co powiedziałem. — w tym momencie spojrzał na Larę, nawet pokusił się o złapanie jej dłoni. — Jedź ze mną. Wróć ze mną do Ameryki. Poznasz moich przyjaciół, będziemy razem walczyć. Tylko to nam pozostało. — ostatnie zdanie wypowiedział smętnym tonem.
Za nimi przebiegła trójka ludzi, na chwilę przykuwając ich uwagę. Wyglądali na spanikowanych.
— Kurtis, ja-
Nagle, nieopodal, usłyszeli trzask rozbitego szkła. Krzyki. A przede wszystkim – okrutne ryki i syczenie.
— Co się dzieje? — Kurtis ścisnął dłoń Lary.
Będąc w gotowości do działania, zaczęli rozglądać się, obserwować otoczenie. Coraz więcej ludzi przebiegało obok, krzycząc, słychać było piski przerażenia. Poczuł szarpnięcie – Croft pociągnęła go za sobą, wtapiając się w biegnący tłum.
Zbiegając po schodach, wyjście z budynku mieli niedaleko. Będąc w hali wejściowej, wysoka, szklana ściana pod łukowatym sklepieniem oddzielająca ich od zewnętrza była rozbita. Co gorsza, przez nowo powstały otwór wlatywały kolejne monstra. Ludzie w popłochu tłoczyli się przy drzwiach z neonowymi napisami krzyczącymi „Exit”, zostawiając za sobą swoje dobytki. Co poniektórym próba ucieczki szła na marne, kiedy zamiast wybiec na świeże powietrze, lądowali w szponiastych łapach mutantów, będąc rozszarpywanymi na strzępy.
— Kurwa, skąd ich tu tyle?
Dostrzegając schody prowadzące piętro niżej, i widząc coraz więcej ludzi pędzących również tam, Croft pociągnęła Trenta za sobą, w nadziei, że i tam również jest wyjście. Zbiegając po kolejnych stopniach, minęli po drodze nieczynny punkt informacyjny, po prawej zaś siedziska z granatowymi obiciami. Do neonowego „Exit” było coraz bliżej.
— Lara, zaczekaj!
Gwałtownie stanął, powodując, że Lara prawie straciła równowagę. Spojrzała na niego pytającym wzrokiem, z wyrzutem. Uciekali właśnie przed rychłą śmiercią, co mogło w tej chwili być ważniejsze?
Nie zastanawiając się dłużej, jedną ręką objął ją w pasie, a drugą jej szyję, przyciągnął do siebie i uraczył mocnym pocałunkiem. Być może to ten napływ adrenaliny, perspektywa rychłej śmierci i atmosfera paniki sprawiły, że porwał się na ten spontaniczny gest. Trwało to zaledwie kilka sekund, Trent odsunął się i doszło do niezręcznej wymiany spojrzeń. Lara cicho westchnęła, na moment osłupiona tą chwilą, po czym, ku zaskoczeniu Kurtisa, odwzajemniła pocałunek.
Nie mogli jednak pozwolić sobie dłużej cieszyć się tą chwilą, ucieczka była priorytetem. Ściśnięci niczym sardynki w puszce, przepychali się przez otwarte na oścież drzwi. Cudem nie zostali stratowani. Będąc już na zewnątrz, mogli zaczerpnąć świeżego powietrza, jednak sytuacja wymuszała na nich ciągłe bycie w ruchu – Upadli krążyli nad budynkiem, co rusz atakując przypadkowych uciekinierów.
Przestrzeń przed budynkiem, jeszcze kilka godzin temu opustoszała, teraz pełna ludzi i mutantów, tworzących razem chaotyczny zgiełk. Opera znajdowała się na małym półwyspie, to też z obu stron widać było wodę, natomiast naprzeciwko park, a w tle zniszczone miasto.
— Zaczekaj! — po raz kolejny Trent przerwał bieg, widząc tym razem wyraźnie zirytowany wyraz twarzy Lary. — Olivia! Muszę po nią wrócić, nie mogę jej zostawić!
Wyrwał dłoń z jej uścisku i zaczął zmierzać w przeciwnym kierunku, pod prąd. Obijał się o ludzi, co poniektórzy rzucali na niego osądzające spojrzenie.
Nie przeszedł nawet dwóch metrów, kiedy na jego drodze stanął czarnowłosy mężczyzna. Kurtis mimowolnie spojrzał na niego. Jego przenikliwe, szmaragdowe spojrzenie z początku zdradzało zdziwienie, jednak szybko pojawił się błysk w oku.
— Cóż, zabawimy się trochę inaczej.
Po tych słowach Kurtis dostrzegł, jak dłonie nieznajomego nabierają nienaturalnie zielonego koloru, świecąc niczym neonowe bannery nad sklepikami w centrum miasta. Następnie ów światło stało się oślepiające, a energia, jaką emitowały dłonie mężczyzny, odepchnęła go, sprawiając, że jego ciało zostało odrzucone o kilka metrów w tył, lądując dosadnie na betonowej posadzce.
Trent leżał na plecach, klnąc pod nosem. Spróbował się podnieść, lecz na marne – oberwał kolejną kulą energii, wydając z siebie przy tym żałosne stęknięcie.
Ludzie, widząc tę niecodzienną bijatykę, zaczęli uciekać szybciej. Za dużo wrażeń podnoszących adrenalinę poza skalę. Choć znalazło się i kilku gapiów.
— W końcu cię znaleźliśmy, panie Trent.
Kurtis, obolały, zobaczył nad sobą ponownie twarz zielonookiego, okrytą równie zieloną poświatą od kul energii, które cały czas tliły się w jego dłoniach. „Co do cholery? Kto mnie znalazł? Co tu się kurwa dzieje?”
Nie zamierzał dać za wygraną. O nie. Kimkolwiek był ten dziwak, z jakiejkolwiek bandy X-Menów się nie urwał, Kurtis zaszedł już za daleko i zbyt wiele przetrwał, by dać się teraz załatwić. Tym bardziej, że w końcu znalazł Larę.
Spojrzał w jej stronę. Stała z boku, nieruchomo, wyglądała na przerażoną. Choć po dokładnym przyjrzeniu się można było podejrzewać, że udawała. Dlaczego?
Trent skoncentrował swój umysł na ciele oprawcy. Ten nagle zaczął unosić się w górę, tracąc grunt pod nogami.
— Co jest?!
W tym czasie Kurtis przeturlał się z pleców na brzuch, by następnie szybko powstać. Stanął twarzą w twarz z miotającym się w powietrzu wrogiem. Przecież nie będzie walczył leżąc na plecach.
Nagle nieznana siła rzuciła czarnowłosym mężczyzną w kierunku betonowych stopni, wywołując u niego krzyk bólu. Nie spodziewał się, że jego przeciwnik stanie do walki.
Zielonooki nie pozostał dłużny. Zaczął miotać kulami energii w kierunku Trenta, rozbłyski rozjaśniały okolicę, dezorientując otaczające ich tłumy. Akompaniowały temu ryki Upadłych, co w tej kombinacji niektórym mogło przywodzić na myśl nadejście gwałtownych zmian pogodowych.
Kurtis nie mógł używać samych mocy telekinetycznych, potrzebował ciężkich przedmiotów, których mógłby użyć do rzucania w przeciwnika i porządnego irytowania go.
Szybki ogląd otoczenia. Tuż obok promenady, przy barierce oddzielającej ją od reszty półwyspu, stał stary Fiat Seicento. Kurtis uznał go za idealny pocisk napędzany siłą telekinezy. Czerwony grat ruszył z miejsca, unosząc się nad ziemią i z nadzwyczajną prędkością wzleciał ku Kurtisowi, by następnie polecieć prosto na atakującego. Ten zdążył zrobić unik, ale i tak warknął z wściekłością. Ponieważ w otoczeniu brakowało innych przedmiotów, Fiat stał się istną szablą, lub raczej maczugą, w telekinetycznych rękach Trenta.
— Kurtis!
Ten głos! Taki wysoki i taki znajomy. Błękitnooki spojrzał na schody prowadzące do opery – dziewczę w zielonej kurtce biegło w ich kierunku, mało nie gubiąc nóg. Kurtisa ucieszył ten widok, ale też rozproszył – następne co poczuł to piekący ból brzucha i siłę odrzucającą go w tył.
Zielonooki myślał, że to załatwi sprawę, nie spodziewał się jednak ataku od strony pleców. Nowa przeciwniczka zadała mu cios kulą energii, równie piekący i równie odrzucający. Mężczyzna przeleciał spory dystans, lądując twarzą na betonie. Zerwał się jednak z ziemi bardzo szybko, zdezorientowany i wściekły.
— Gorzko tego pożałujesz, gówniaro.
Rozpoczęła się kolejna walka, tym razem bardziej spektakularna, niczym pokaz fajerwerków. Na przemian błyskały światła zielone i czerwone, leciały iskry. Olivia czuła się sprowokowana, była przerażona, ale przede wszystkim wściekła – nikt nie będzie krzywdził jej najlepszego przyjaciela.
Trent leżał obolały i prawdopodobnie posiniaczony, z trudem próbując podnieść się z betonu. Łokciami podpierając się, obserwował przez chwilę walkę Liv z nieznajomym antagonistą.
— Lara, pomóż.
Wyciągnął rękę w kierunku kobiety, która była niecodziennie niezaangażowana w całe zajście. Zastanawiało go to. Czyżby cała ta apokalipsa zmieniła ją? Zastraszyła?
Croft podeszła do Trenta, pomagając mu się podnieść. Nim jednak zdążył wypowiedzieć jakiekolwiek słowo, pięścią uderzyła go mocno w szyję, pod uchem. Na tyle mocno, że stracił przytomność. W ostatniej chwili udało jej się go złapać, co by nie upadł i nie nabił sobie kolejnych siniaków.
— Wybacz.


Ból i zmęczenie. To pierwsze, co poczuł. Zaraz po tym muśnięcia bryzy na policzkach. Otwierając oczy, niewiele widział. Było ciemno, oczy dopiero po kilku sekundach zaczęły dostrzegać zarys otoczenia. Ruch głową w którąkolwiek stronę powodował kolejne boleści. W momencie, gdy chciał ruszyć ramionami, poczuł, że nie może – ktoś bądź coś trzymało go, unieruchamiając.
— No nareszcie. Czekaliśmy na ciebie.
To był głos tego mężczyzny.
— Wybacz, że się wcześniej nie przedstawiłem. Na imię mam Gregory.
Głos dochodzący z tyłu. Więc ten cały Gregory trzymał go w uścisku. Kurtis zaczął się szarpać, lecz na próżno. Mężczyzna był silny.
W następnej kolejności Trent zaczął dużo energiczniej rozglądać się, oceniając sytuację. Wtedy dostrzegł pod sobą wodę, w odległości dość dużej od miejsca, w którym się znajdowali. Widok z prawej i lewej strony zdradzał więcej – znajdowali się na moście. W oddali, ledwo bo ledwo, ale mógł dostrzec półwysep i operę.
Spojrzał ponownie w prawo, by dojrzeć coś jeszcze – obok stała Lara. Nie sama. Trzymała jedną ręką nikogo innego jak Olivię. A co gorsza, w drugiej ręce ściskała pistolet, lufę przyciśniętą do skroni nastolatki. Trent od razu pomyślał o swoim śnie sprzed kilku dni – czyżby proroczy? Spojrzenie Liv, przeskakujące z Kurtisa na Grega, oraz to, jak próbowała wyrwać się z uścisku, zdradzało jej zdenerwowanie.
— Lara, co ty wyprawiasz?!
W tym momencie stało się coś, czego Kurtis się nie spodziewał. Kobieta, która jeszcze przed chwilą była Croftówną, w mgnieniu oka zmieniła postać. Oczy zaszły szmaragdową barwą, a włosy płomienną rudością.
— A to, mój drogi, jest Nina. — odparł Greg prześmiewczym tonem.
— Czego ode mnie chcecie?! Kim jesteście?!
— My? Chcemy cię zabrać z powrotem do Nowego Jorku. Dowiedzieliśmy się, że uciekłeś, i było nam z tego powodu bardzo przykro.
— To wy jesteście tymi, którzy nas wpakowali w to piekło!
— Bystra uwaga. No już, już, przestań się szarpać. Nie radzę ci się tak agresywnie zachowywać.
— Tak? A co mi zrobisz?!
— Dobre pytanie! Tobie nic. Ale twoja mała przyjaciółeczka może ucierpieć. — w tym momencie Nina przycisnęła lufę mocniej do skroni Olivii. Dziewczyna zacisnęła powieki, oczekując najgorszego. — Jeżeli będziesz posłuszny i wrócisz z nami, tak jak cię grzecznie prosimy, puścimy smarkulę wolno. Ale jeśli będziesz się stawiał – myślę, że twoja wyobraźnia jest w stanie dopowiedzieć, co stanie się wtedy.
Odpowiedź na tę propozycję była dla Kurtisa oczywista. Chciał chronić Olivię, a w Sydney i tak już nie miał czego szukać. Tęsknił za bliskimi. Za Arthurem, za Joshuą, za Leną.
Jednak nie dane mu było podjąć decyzji. Gdyby Kurtis opowiadał komuś to, co wydarzyło się w następnej chwili, całe zajście opisałby jako dziejące się w zwolnionym tempie. Po intensywnej szamotaninie Olivii udało się wyrwać z rąk Niny. A Greg, zauważając to, skierował spluwę, którą jeszcze przed chwilą trzymał przy skroni Trenta, w stronę dziewczyny. Nim nastolatka zdążyła cokolwiek zdziałać, padł strzał.
Był to najgłośniejszy huk, jaki Kurtis usłyszał kiedykolwiek w życiu. Zapadający w pamięć na zawsze. Kula trafiła w prawy bok dziewczyny. Krzyk Olivii był odgłosem, którego Trent nie chciał nigdy więcej usłyszeć.
Łapiąc się za brzuch, straciła równowagę i spadła z mostu, prosto do wody.
— NIE!
Korzystając z tego, że Greg nie trzymał go już tak mocno, Kurtis również się wyrwał, od razu skacząc na główkę, prosto w podwodną otchłań.
Nina i Greg zerknęli w dół, nie mając jednak zamiaru dołączyć do nocnej kąpieli. Następnie spojrzeli po sobie.
— Mogłeś nie strzelać.
— Mogłaś lepiej ją trzymać. Ale nic straconego. Zaczekamy tu, aż wypłynie z wody, wtedy go zgarniemy.
— Greg, to nie ma sensu. On nie jest dla nas zagrożeniem. Rozmawiałam z nim, chciał znaleźć Larę, bo ją kocha. I tyle. Żadnych wielkich planów, żadnych pomysłów na pokonanie nas. Poza tym, właśnie wskoczył do wody. W ciemnościach. Wątpię, że wypłynie.
Uniósł brew, mierząc rudowłosą wzrokiem. Ostatecznie wzruszył ramionami. Może to słowa Rufusa tak na niego zadziałały. Dał się zastraszyć, że jeden nędzny człowieczek może im zagrozić. Przecież to śmieszne!
— Wracajmy do domu. — kontynuowała. — Czeka nas długa droga.


Ciecz stawiała duży opór. Oczy wciąż piekły, próbując przyzwyczaić się do zmiany środowiska. Ubrania nasiąkały coraz bardziej, a zimno było niczym chmara drobnych igiełek wbijających się w ciało. Nastała już noc, więc wodę spowiła ciemność. Nic z tego nie miało jednak znaczenia, liczył się tylko ratunek Olivii. Ręką wyciągniętą przed siebie na ślepo próbował ją chwycić. Za nogę, za rękę, cokolwiek. Nie miał pojęcia, jaki dystans ich dzieli. Ciężko było dostrzec jakikolwiek zarys człowieka.
Opuszkami palców coś poczuł. Próbując płynąć szybciej, dosięgnął czegoś, co w dotyku przypominało dłoń. Drobne palce, które zaczęły marszczyć się od długiego przebywania w wodzie. Mocno ją chwycił i zaczął kierować się ku powierzchni, licząc w duchu, że starczy mu tlenu i się nie udusi.
Przebijając się przez warstwę napięciową wody, miał już mroczki przed oczami. Odchylając głowę, próbował złapać jak najwięcej powietrza. Ciało Olivii pociągnął za sobą, wynurzając je tak, by dziewczyna płynęła na plecach. Była nieprzytomna. Teraz priorytetem stało się jak najszybsze dopłynięcie do brzegu.
Nurkowanie i ciągnięcie za sobą w wodzie bezwładnego ciała było wykańczające, na szczęście po przepłynięciu kilku metrów powitał go brzeg, betonowa krawędź na tyle niska, by mógł spokojnie się na nią dostać. Zaraz potem chwycił pod ramiona dryfującą Liv, kładąc ją bezpiecznie na gruncie.
Wyglądała nienaturalnie blado. Przyłożył ucho do jej klatki piersiowej, nasłuchując bicia serca. Charakterystyczne uderzenia uspokoiły go. Oddechu jednak brakło, toteż przystąpił do sztucznego oddychania. W końcu, po jednym z wdechów, Olivia ocknęła się, kaszląc prosto na twarz Trenta. Jednak niczym było bycie oplutym wodą w stosunku do ulgi, jaką poczuł, widząc dziewczynę żywą. Wierzchem dłoni starł krople ze swojej twarzy.
Kaszląc po raz kolejny, zawyła z bólu, łapiąc się za prawy bok. A próba podniesienia się do pozycji siedzącej poskutkowała jeszcze silniejszym rwaniem w okolicach wątroby. Na ten widok Kurtis wskazał Olivii, by na razie się nie podnosiła, jednocześnie odchylając jej kurtkę i podnosząc materiał zakrwawionej koszulki. Postrzałowa rana plująca juchą niejednego mogłaby przyprawić o mdłości.
— Strasznie boli. — jej oczy zaszły łzami.
Mógł próbować opatrzyć ranę. Mógł próbować szukać pomocy. Lecz prędzej sam zginąłby z rąk, a raczej szponów, Upadłych, niż znalazłby ratunek dla dziewczyny.
— Nie chcę umierać. — jej głos był słaby i chwiejny.
Chwycił ją za rękę. Leżała przed nim, przemoczona, zakrwawiona. Właśnie tego się obawiał. Właśnie tego nie chciał.
Klęcząc przed nią, drugą dłonią pogładził ją po głowie, palcami mierzwiąc jej wilgotne włosy.
— Nie umrzesz. — odpowiedział, nie patrząc jej jednak w oczy. Te słowa ledwo przecisnęły mu się przez usta.
Przełknął ślinę, po czym rękę wsunął jej pod plecy, pomagając podnieść się do pozycji siedzącej. Czuł, że się trzęsła, więc objął ją drugim ramieniem. Każde kolejne powtórzone przez nią „Nie chcę umierać” było jak silne ukłucie w serce. A on nie był w stanie powtarzać za każdym razem, że tak się nie stanie – oboje znali prawdę.
Nie wiedział, kiedy Liv zamilkła. Gdy spojrzał na nią, na widok bladej, szarej skóry, zamkniętych oczu i nieruchomej twarzy bez wyrazu, poczuł ścisk w żołądku. 
Nie uronił ani jednej łzy, czym sam siebie zaskoczył. Może to przez szok, jakiego doznał. Jak ta mała zołza, dziecko zaledwie, mogła umrzeć? Tu i teraz, w jego ramionach? Przecież miała całe życie przed sobą. Przecież specjalnie zostawił ją z matką, by jej więcej nie narażać.
W głowie miał gonitwę myśli. Trzeba było ruszać dalej, gdziekolwiek to „dalej” się znajdowało. Szukać Lary? Wracać do domu? Nie, nie miał do tego głowy. Samotność po raz kolejny do niego powróciła, tym razem większa niż zwykle. Pustka, której nic nie wypełni.
Ścisnął jej ciało trochę mocniej, przytulając je bardziej do siebie.
Już tęsknił za tą małą, pyskatą zołzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz