17 czerwca 2020

Rozdział 4 - Plan

— Stary. Ja wiem, że mocno oberwałeś. Że przypierdoliłeś plecami o ziemię. I głową też. Ale nie sądzisz, nie uważasz, że może… no kurwa, co ci przyszło do tego łba?!
— Wiem, pomysł wydaje się być szalony-
— Pojebany, to chciałeś powiedzieć.
— Ale to może być jedyna nadzieja.
— Czy ty się słyszysz? To brzmi żałośnie. Taką nadzieję to se w dupę wsadź. No dobra, powiedzmy, że ona żyje. Jak zamierzasz się stąd wydostać? Jak zamierzasz ją znaleźć? Co w ogóle chcesz zrobić?
Tego nie przemyślał dokładnie. Tak, znalezienie Lary Croft i namówienie jej do pomocy przy walce ze złem było w istocie genialnym pomysłem. Ale sama idea, kiedy brak środków do jej realizacji, to za mało.
— Mogę zdobyć... Helikopter mogę zdobyć.
— O jasne, Trent. Zdobędziesz helikopter. Wiesz, dobrze się składa, widziałem takie niedaleko spożywczaka, sprzedają na wagę. — po tych słowach Artie został zmierzony wzrokiem przez Kurtisa. Kontynuował. — To nie będzie łatwe. Gdzie ty w ogóle znajdziesz śmigłowiec?
— Niedaleko na pewno jest lotnisko, a ja mam licencję pilota, więc-
— Sam dobrze wiesz, że to nie są maszyny na długie dystanse. Zabrakło by ci paliwa i byś w połowie drogi nad oceanem skończył jako pożywka dla rekinów.
— Mogę polecieć do granicy. Na wybrzeżu na pewno jest przystań-
— I zapewne oblężona jest przez mutanty.
— Dlatego polecielibyście ze mną. Jeden z was odwróciłby ich uwagę, a drugi by mi-
— Hej! Jeszcze nas chcesz w to mieszać? — Joshua w końcu się odezwał. — To szlachetne, że chcesz spróbować znaleźć pomoc, no ale stary!
Poczuł iskierkę rezygnacji. Może mieli rację. Może to był tylko przebłysk wątpliwego geniuszu, a w rzeczywistości gra niewarta świeczki.
O nie. To była gra warta dużo więcej. 
— Zrobimy tak. Zbierzemy potrzebny prowiant, broń, skompletujemy apteczkę-
— Trent, czy ty mnie słuchasz w ogóle? — odparł Arthur.
— Nie przerywaj mi. Będzie trzeba w coś to zapakować, także wezmę nasz plecak.
— Kurtis, przecież-
— Musimy pogadać z ludźmi z drugiej strony, zapytać o lotnisko, o przystań, wszystko co wiedzą. Możemy też wziąć kogoś z nich ze sobą. Pójdziemy na lotnisko, zgarniemy helikopter, polecimy na przystań, tam wezmę jakiś jacht i odpłynę, wy wtedy wrócicie na poligon.
Chwila milczenia. Spojrzeli po sobie. 
— Nie. Kurt, to nie wypali.
Zamilkł. Przez chwilę chciał coś jeszcze powiedzieć, otworzył usta, ale czuł, że jakiego argumentu by nie użył, nie przekona ich. Zrezygnowany, postanowił skończyć ten temat. Przez resztę wieczoru już do niego nie wracał.

***

Zadowolenie mieszało się z pewnym rozczarowaniem. Rufus był dumny, że ta walka była dla nich zwycięska. Co więcej, przybyło im ludzi po ich stronie. „Zmądrzeli” – pomyślał. Ale nie dawało mu spokoju, że osoba, przeciwko której wymierzona była bitwa, nie pokazała się. Gregory miał rację – tchórzliwy skurwiel bez honoru. Może nie było się czego obawiać. Może to był tylko cwaniaczek, który o swoje zadbać potrafi, ale innych już nie obroni. Z zamyślenia wyrwali go Mildred i Nickolas, którzy weszli do pokoju.
— Zwycięstwo moi drodzy. Wspaniałe zwycięstwo.
— Cieszę się, że w końcu widzę cię zadowolonego.
— Widzisz, Mil, jednak opłaciło się wysłać Upadłych. Nawet, jeśli ten skurwysyn się nie pokazał, to mamy teraz większe poparcie ze strony ludzi. Boją się nas. I to się liczy.
— Inwazyjny totalitaryzm połączony z elementami anarchii daje skutki. — zaczął Nick. — A oni wierzyli w jakąś głupią demokrację.
— Ale to nie znaczy, że już nie musimy być czujni. Musimy po prostu nasyłać więcej naszych podopiecznych. Rebeliantów w końcu zabraknie. Moi drodzy, absolutne opanowanie świata jest bliżej, niż myślimy!

***

Dziwne przeczucie sprawiło, że Joshua przebudził się w środku nocy. Usiadł, przetarł oczy, rozciągnął się. Objął wzrokiem namiot, by dojść do wniosku, że jest pusty. Był sam. Dlaczego był sam? Dlaczego o tej porze? Zmartwiony, wygramolił się na zewnątrz, by z pewną ulgą stwierdzić, że Arthur stoi przed namiotem. Z założonymi rękami, szatyn spoglądał w dal, na zniszczone miasto. I o ile obecność mężczyzny uspokajała, o tyle nie wyjaśniała braku obecności Trenta. Czarnowłosy wstał i spojrzał pytającym wzrokiem na przyjaciela.
— Co jest? Gdzie Kurt?
— Nie wiem, ale zabrał fajki. Potrzebuję zapalić.
— Wstałeś po to, żeby zajarać? — Josh zmierzył kumpla wzrokiem pogardy. 
— Nie, idioto. Pewnie jest po drugiej stronie. Co on tam do cholery robi?
— To może zamiast stać tu i kontemplować nad jego współrzędnymi, po prostu go poszukamy?
Arthur spojrzał na czarnowłosego jak na idiotę, by potem zmienić wyraz twarzy na przyznający mu rację. Kiwnął głową z aprobatą, po czym ruszyli, po cichu, w stronę muru.


Wycieczka na miasto nocą bez broni była wyjątkowo bezmyślnym posunięciem. Upadli kręcili się bowiem między ruinami cały czas, 24 godziny na dobę. Nie potrzebowali snu. Nie byli w końcu ludźmi. Nie jedli, nie pili. Żyli, by walczyć. 
Joshua z Arthurem snuli się po mieście, trochę bez celu. A raczej z celem, tyle że zapewne również przemieszczającym się i trudnym do złapania. Chcieli wołać towarzysza po imieniu, ale w ten sposób od razu zaprosiliby mutanty do poszukiwań. A to im było raczej nie na rękę. Dodatkowym utrudnieniem były ciemności, rozpraszane jedynie pojedynczymi lampami ulicznymi, tudzież jarzeniówkami migającymi w co poniektórych sklepach.
Kątem oka dostrzegli ruch. Obojgu serca zakołatały szybciej. Mógł to być Trent, ale równie dobrze właśnie minęli się z Upadłym. Kierując wzrok w stronę tajemniczej sylwetki, zauważając jej mozolne ruchy, uspokoili się od razu, tym bardziej, że poruszający się wolnym krokiem osobnik akompaniował sobie spacer szeptami i mamrotaniem, z których można było wyłapać jedynie pojedyncze słowa. Głównie przekleństwa.
— Trent, pajacu! — Arthur krzyknął szeptem, o ile takowe krzyczenie było w ogóle możliwe, do postaci. Ta odwróciła się gwałtownie, bowiem zawołanie szatyna w ciszy, jaka panowała w tym miejscu, było doskonale słyszalne.
— Kurwa, jeszcze mi was tu brakowało. Nie potrzebuję was, sam się wydostanę z tego zadupia.
Artie wraz z Joshem podeszli do Kurtisa, który zmierzał, a właściwie próbował skierować się chybotliwym krokiem do jednego ze sklepów. Wyczuli lekką nutę alkoholu etylowego wyziewającą z oddechu bruneta. Był pijany, ale nie na tyle, by zatracić percepcję otoczenia.
— Co ty tu robisz? — zapytał Josh. 
— Nie chcecie mi kurwa pomóc, to sam sobie pomogę. Sam się kurwa na tą podróż wybiorę i-
— Kurt, daj spokój, wracamy.
— Po co tu w ogóle przyszliście, nie potrzebuję was. — chcąc wejść do środka, przełożył nogę przez sklepowe drzwi, w których szkło już dawno nie pełniło funkcji szyby, bowiem go tam po prostu nie było. Jednak będąc pod wpływem niewiadomych trunków, zahaczył drugą nogą o futrynę i upadł z łoskotem na glebę. Leżąc twarzą do ziemi, wymamrotał, że Lara na pewno by nie pozwoliła na taki upadek i totalne upokorzenie.
— Nie kompromituj się. — kontynuował Arthur. — Chodźmy, zanim ktoś nas złapie.
— Ale ja się muszę przygotować na wyprawę, do cholery! — krzyknął Kurt, niezręcznie podnosząc się z ziemi.
— Dobra, Trent, pomożemy ci. — odparł niespodziewanie Josh. Szatyn otaksował go zbulwersowanym wzrokiem, jego twarz nabrała różowego koloru. Nie po to wykłócał się z Kurtisem, żeby teraz ustąpić i zgodzić się na jego bezsensowny pomysł. — Jutro tu wrócimy i pomożemy ci zebrać potrzebne rzeczy.
Trent już nic nie mówiąc, pozwolił się chwycić kolegom, by być zaprowadzonym do domu. Już opuszczali ulicę, kiedy rozproszył ich ryk z oddali. Wiedzieli, że to oznacza kłopoty.
— Jasne, czemu mnie to nie dziwi. Trent, ty nas w to wpakowałeś, więc ty coś wymyśl.
— Zaraz wyciągnę Chirugai i-
— I co jeszcze? Przecież reszta usłyszy i zleci się ich tu więcej. Będzie rozpierdol. Musimy się dyskretnie przedrzeć.
Kiedy oddalali się od alei, usłyszeli szelest skrzydeł za sobą, ciche stąpnięcie – jeden z Nefilimów prawdopodobnie przyleciał na miejsce, w którym jeszcze niedawno oglądali pijackie, kompromitujące zachowanie Trenta. Mieli szczęście. Przyspieszyli kroku, dostrzegając w ciemnościach zarys muru i drzew. Perspektywa znalezienia się po bezpiecznej stronie została jednak zakłócona – nienaturalnie wielka sylwetka wylądowała z powietrza przed nimi. Zamarli na chwilę w bezruchu. Postać zaczęła się jednak oddalać. Widząc to, postanowili wrócić okrężną drogą. I już mieli to zrobić, szli jeden za drugim, Arthur, Joshua i…
— Kurt, co ty wyprawiasz?
Rozległ się dźwięk – ostra, metalowa blacha, przechodząca gładko przez skórę, mięśnie, tchawicę, z lekkim zgrzytnięciem przy rozdzielaniu kręgów. A potem ciche tąpnięcie – głowa Nefilima leżała przy jego ciele, które na chwilę się zachwiało, by potem również upaść. Obok truposza stał Trent. Chwycił ostrze, które zataczając łuk, wróciło do niego.
— Świetnie, a co z ciałem? — szepnął Arthur. Na te słowa brunet zamknął oczy, a jego kumple obserwowali, jak zwłoki unoszą się nad ziemią, by za chwilę zniknąć im z pola widzenia, za jednym z budynków. „Telekinezowa popisówka.”, pokręcił Arthur z niedowierzaniem głową. Reszta drogi powrotnej na szczęście pozbawiona była niespodzianek.


— Jak mogłeś się zgodzić? Do cholery, upił się, więc go naszło na buntownicze działania. Potem by się ogarnął. A ty się kurwa zgodziłeś.
— Sam widziałeś, jak mu zależy.
— Bo się nachlał. Na trzeźwo by tego nie zrobił. A teraz będziemy się bawić w jakieś pseudo-misje, bo Kurt ma swoje widzimisię.
— Oj, daj spokój. Może się nie uda, wtedy zrezygnuje.
Rozmawiali cicho, byle by nie obudzić samego zainteresowanego. Joshua nie był pewny swojej decyzji. Zgodził się na coś szalonego, chaotycznego i niebezpiecznego. Coś, czemu od początku nie ufał. I w co właśnie dzisiaj sam dał się wpakować.


Po raz kolejny w tym tygodniu przesiadywał u staruszki. Nigdy wcześniej nie odwiedził jej tyle razy w tak krótkim czasie. Ale i teraz był ku temu powód.
— A więc co chcesz mi powiedzieć, kochanieńki?
— Otóż, — zaczął. — wpadłem na pewien pomysł. Pewien plan.
— Plan? A co tu można planować w tych czasach?
— Postanowiłem... — zawahał się. — postanowiłem odszukać Larę. Po tym co ci o niej opowiedziałem myślę, że się zgodzisz z tym, że mogłaby nam pomóc.
Lena zaciągnęła się dymem, następnie spokojnie wypuszczając go nosem, westchnęła.
— Tyle w życiu widziałam i słyszałam. Ale takiego wariactwa jeszcze nigdy.
— Wariactwa?
— Mój drogi. Świat jest ogromny. Ty jesteś jeden. Ja nawet nie wiem od czego zacząć, tak bardzo jest to nierozważne.
— A co nam innego pozostało? Siedzieć bezczynnie i czekać aż nas wszystkich wybiją?
— Oboje wiemy, dlaczego naprawdę chcesz ją odszukać. — spojrzała na Kurtisa. Choć od razu rozpoznała w tym desperacką próbę zjednania się z ukochaną, dostrzegła również iskierkę w spojrzeniu. Ekscytację. Może ten szalony pomysł miał jakieś swoje zalety. Tak czy inaczej, czuła, że mogłaby ględzić godzinami, a i tak by go nie przekonała do zmiany zdania. — Ale co ja ci będę prawić kazania.
— Cieszę się, że się ze mną zgadzasz.
— Ale ja nie-
— Teraz mam do ciebie pytanie. Prośbę w zasadzie. Czy znasz kogoś, kto pomógłby nam w załatwieniu helikoptera?
Wpadając w chwilową zadumę, po momencie czy dwóch, staruszka uśmiechnęła się, jakby bardziej do siebie niż do Trenta.
— Myślę, że tak.


Było ich czterech. Arthur, Joshua, Kurtis i Paul. Ten ostatni był znajomym Leny, niegdyś oficerem U.S. Army. Jako weteran, który widział już sporo w swoim życiu, postanowił w obliczu aktualnych wydarzeń przejść bez oporu na stronę wroga. Wiedział, że jeśli może pomóc innym, to tylko przyłączając się do przeciwników. Nadszarpnęło to jego poczucie honoru, jednak nie miał innego wyjścia.
Nie wiedzieli dokładnie, jak będą działać, w dużej mierze zależało to od szczęścia. Póki co, Paul miał odwrócić uwagę mutantów znajdujących się na lądowisku, a do zadań reszty należało przemycenie helikoptera z hangaru, którym mieliby się dostać na przystań, by tam odprawić Kurtisa żaglówką na ocean.
Oficer ruszył pierwszy. Krokiem dziarskim, a jednak trochę niepewnym, skierował się w stronę Nefilimów krążących po terenie. Z jednej strony mógł czuć się bezpiecznie, na jego przedramieniu widniał charakterystyczny tatuaż i teoretycznie monstra nie powinny go zaatakować. No właśnie. Teoretycznie. A że dzierżył w dłoni sporej wielkości broń, szansa na zachowanie bezpieczeństwa malała. Co gorsza, nie miał absolutnie pojęcia, jak odwróci ich uwagę.
Stanął przed kreaturami. Te natychmiast go zauważyły, zebrały się wokół niego i przez moment chwila zrobiła się dość niezręczna. Zza jednego ze znajdujących się nieopodal budynków wyglądała reszta grupy.
— Co on do cholery wyprawia? — szepnął Josh.
Nagle, bez ostrzeżenia, Paul zaczął oddawać serię pocisków w kierunku monstrów. Zarówno mutanty jak i mężczyźni byli zdezorientowani. Potwory na tyle, że z początku zapomniały o kontrataku. Jednak po chwili walka rozpoczęła się na dobre. Jeden człowiek przeciwko grupie około 10 Nefilimów. W tym momencie Kurt wraz z kumplami ruszyli w kierunku hangarów.
— On chyba oszalał! — odkrzyknął Arthur. — To nie najlepszy pomysł na odwrócenie ich uwagi, przecież on zginie!
W istocie, jego szanse były marne. W zasadzie był pewien, że to już ostatnia jego walka w życiu. Ale czuł, że tylko w ten sposób mógł jakoś wyleczyć nadszarpnięty honor.
W tym czasie bohaterowie weszli do hangaru. Stało tam kilka śmigłowców, na ścianie przy wejściu dźwignia, prawdopodobnie otwierająca właz w suficie.
— Szybko, do pierwszego helikoptera! Arthur, ty do dźwigni! — mówiąc to, Trent wrzucił bagaż na tyły maszyny, po czym wskoczył do środka, od razu siadając na miejsce pilota. Joshua już miał do niego dołączyć, kiedy coś go rozproszyło. Jak się okazało, była to półka prezentująca pełny asortyment broni różnego rodzaju.
— O żesz, spójrzcie na to!
— Josh, nie ma czasu. — Trent odpalił silniki.
— Powinieneś sobie wziąć coś z tego.
— Josh, wsiadaj!
Właz w suficie rozsunął się, śmigła helikoptera zaczęły się obracać, maszyna powoli, mozolnie wzbijała się w powietrze. Arthur dołączył do towarzysza, Joshua w ostatniej chwili wskoczył do środka. Z początku wszyscy trzej poczuli ulgę, byli już w śmigłowcu i jedyne co ich na razie czekało to podróż do portu. Jednak gdy tylko wylecieli z hangaru, przykuli uwagę monstrów. Z daleka dostrzegli Paula leżącego w bezruchu na ziemi. Kurtis już wiedział, że plan nie wypali. Że to bez sensu. Nieprzemyślana zabawa w ratowanie świata.
Nefilimy zwartą grupą wzleciały, szarżując w ich stronę. Josh i Artie nie próżnowali. Kiedy tylko skrzydlate pokraki znalazły się w zasięgu, dostały serię pocisków w różne części ciała. Nie powstrzymało to ich jednak od oblężenia pojazdu.
— Kurtis, pomóż nam trochę!
— Nie widzisz, że jestem zajęty?!
Śmigłowiec lekko się chwiał od gwałtowności walki, jaka była prowadzona w środku. Z początku szatyn i czarnowłosy radzili sobie nieźle, jednak Nefilimów zaczęło się pojawiać coraz więcej, jeden z nich próbował wyrwać Joshule karabin z rąk. Nagle maszyna gwałtownie zmieniła kierunek lotu. W szybkim tempie zmierzała ku ziemi. Będąc gdzieś dwa metry nad nią zwolniła, prawie się zatrzymała. Zaraz po tym rozległ się krzyk Trenta „Arthur, bierz plecak!”. Mężczyzna posłusznie chwycił cały wycieczkowy dorobek Kurtisa. Następne, co wraz z Joshuą dostrzegli, to gest ręki błękitnookiego, by do niego podeszli. A więc omijając ciosy monstrów i ich trzepoczące skrzydła, dotarli do towarzysza, który stał na brzegu wyjścia. Krzyknął „skaczemy!” i nawet nie czekając na reakcję kumpli, wyskoczył z maszyny, upadając w dość bolesny sposób na ziemię. Kiedy się podniósł, obok niego wylądowali Joshua i Arthur, cudem unikając połamania sobie kości.
— No i co teraz zamierzasz? — zapytał Artie sarkastycznym tonem.
Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Nad nimi helikopter bez pilota i z Nefilimami w komplecie, niczym zestaw Happy Meal z zabawką, której wcale nie chcesz, przed nimi grupa wściekłych poczwar zmierzająca niepokojąco szybko w ich kierunku. Ale Trent już miał plan.
Mężczyźni zauważyli, jak śmigłowiec zaczyna się poruszać, najpierw w górę, lotem skośnym. Przez chwilę pomyśleli, że to jeden z potworów poczuł w sobie nagłe powołanie do sterowania, prawdopodobnie od lat próbując zrealizować marzenia o pilotowaniu, ale wątpliwości rozmyły się, kiedy dostrzegli, iż Kurtis wcale nie obserwuje poruszającej się samowolnie maszyny tak jak oni. Stał w miejscu i przytrzymywał dwoma palcami skronie. Był wyraźnie skupiony, w bezruchu.
Gdy helikopter znajdował się już na wysokości około 10 metrów, w sposób raptowny i niespodziewany, jakby rozpędzony z całej siły, uderzył w grupę Nefilimów poruszających się na lotnisku. Następstwem była eksplozja, głośna i widowiskowa. Kłęby pomarańczowo-szarego dymu wzbiły się w powietrze, huk rozniósł się na cały teren i prawdopodobnie był słyszalny na obrzeżach miasta.
Joshuę i Arthura zaskoczyła siła telekinezy Trenta. Nawet nie. Zszokowała. Prawdę mówiąc brakowało określenia na to, co czuli w tym momencie. Kiedy w miejscu wybuchu wnosił się już tylko czarny dym i nie było czego oglądać, spostrzegli dopiero, że Kurtis leży nieprzytomny na ziemi.

***

Nerwowo klikał długopisem. Siedząc przy biurku, wpatrywał się martwo w drewniany blat. Ten huk. Gdzieś w oddali, ale słyszalny. To nie wróżyło nic dobrego. Siedział w bezruchu i czekał na coś więcej. Żeby ktoś przyszedł i mu to wyjaśnił.
Rozlana kawa, którą jeszcze niedawno popijał z kubka, a którą wylał, kiedy wzdrygnął nim usłyszany wybuch, zasychała powoli na papierach pokrywających powierzchnię mebla. Jedyna myśl, na jakiej mógł się w tej chwili skupić to „Co to było do cholery”. Nawet nie zerwał się z miejsca, żeby zobaczyć, co się faktycznie wydarzyło. Zresztą, nic by nie zobaczyłby, miał okno tylko od strony miasta.
Nagle pukanie do drzwi, które znowu wytrąciło go z równowagi. Nawet nie odparł proszę, kiedy do środka weszła Mildred.
— Złe wieści, Rufus.
Odwrócił się na krześle i spojrzał na nią. Dostrzegła w jego oczach spojrzenie mówiące „wiem”. Kontynuowała. — Jakiś incydent na lotnisku. Ludzie z obrzeży miasta mówią o potężnym wybuchu. Co poniektórzy twierdzą, że to helikopter.
Sam nie wiedział, co myśleć. Na lotnisku? Helikopter? Kto i co tam robili? Dlaczego? Tylko jedna myśl przywołała u niego spokój – helikopter wybuchł. A więc ktokolwiek to był i cokolwiek tam robił, prawdopodobnie zginął w środku śmigłowca.
— Wybuch helikoptera, tak? Więc jeśli ktoś z tamtych próbował uciec, to najwyraźniej mu się nie udało.
— Ale kilku świadków twierdzi, że widziało trzy osoby opuszczające teren. Niedługo po wybuchu.
Chwilowe przerażenie w jego piwnych oczach zamieniło się we wściekłość. Blondwłosa podskoczyła ze strachu, kiedy mężczyzna gwałtownie wstał i zaczął rzucać różnymi przedmiotami o ścianę. Roztrzaskał kubek, rozsypał papiery po całym pomieszczeniu.
— Trzech? TRZECH, TAK?! Jeden nam nie zagrozi, tak?! IGNOROWAĆ, TAK?! Dosyć. Każ otoczyć Nefilimom poligon. Niech nikogo nie wypuszczają. Nikogo, rozumiesz? Każdy, kto będzie chciał przejść, niech zostanie zabity na miejscu.
— Ale-
— Ty i Nickolas, znajdźcie najbardziej zaufanych ludzi z naszej strony. Trzeba przesłuchać tych skurwieli z poligonu. Co do jednego. Znajdę tego gnojka, choćbym miał uśmiercić przez to pół miasta.

***

Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Było dokładnie tak, jak to sobie wyobraził. Leżała na leżaku, nad basenem, z kieliszkiem o szerokim dnie w ręce. W pięknym, czarnym bikini. Relaksując się przy promieniach słonecznych padających przez szklany sufit. A on? W szarym, brudnym, potarganym ubraniu. Rozczochrany. Z prysznicem nie widział się od dawna. Jednak mimo to wzbierała w nim radość, że w końcu ją znalazł. Choć targały nim sprzeczne uczucia – z jednej strony znalazł wybawienie dla nich wszystkich. Ale z drugiej miał wrażenie, że Croft absolutnie się odcięła i nie ma pojęcia o tym, co się dzieje na świecie. I w związku z tym im nie pomoże.
— Lara?
Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona. I jakby trochę zdegustowana.
— Kurtis? A co ty tu robisz? I to jeszcze wyglądając jak żul.
Podszedł do niej. Z jednej strony czuł narastającą wściekłość na widok tak beztroskiej Croftówny i na dźwięk jej komentarza. Ale z drugiej strony wyglądała jak bogini. A to rekompensowało wszystko.
— Przesuń się trochę, zasłaniasz mi światło.
Posłusznie się przesunął.
— Słuchaj, Lara. Nie bez powodu tak wyglądam. Ty w ogóle wiesz, co się dzieje na zewnątrz? Czy może przez ostatnie 5 lat siedziałaś na dupie w domu i w tejże dupie miałaś całą resztę świata?
— Nie tym tonem, dobrze? Jak się w ogóle tu dostałeś? Winston cię wpuścił? Będę musiała sobie z nim pogadać.
— Lara, potrzebujemy cię. Mogłabyś wstać, jak z tobą rozmawiam?
Bardzo niechętnie, ale ruszyła się z miejsca. Odstawiając Martini na stoliku z jasnego drewna, stanęła przed Trentem, krzyżując ręce na piersi.
— Jasne, że wiem, co się dzieje na zewnątrz. Ale czy ty myślisz, że mnie to obchodzi? Że będę sobie nadstawiała karku, żeby ratować garstkę ludzi? Nie potrafili się obronić, to teraz niech cierpią.
— Hej, jak możesz tak mówić? Przecież ciebie też to dotyczy.
— Mnie? Proszę cię. Siedzę tu sobie od 5 lat, bezpieczna, te monstra nawet nie wiedzą, że tu jestem. Ocknij się, Trent!
— Ale-
— Ocknij się!
Niespodziewanie, bez żadnego uprzedzenia, dziewczyna z całej siły pchnęła bruneta. Ten stracił równowagę i wpadł do basenu.


Otworzył oczy i zerwał się, biorąc głęboki oddech. Nie był już w basenie u Lary. Nie był nawet w jej rezydencji. Mimo to był mokry.
— Kurde, stracha nam napędziłeś, już myśleliśmy, że jesteś martwy. — odparł Joshua, trzymając w ręku wiadro. Po zimnej wodzie. Która przed chwilą została wylana na Trenta.
— Mówiłem ci, idioto, że jest nieprzytomny. Od telekinezy się nie umiera!
— Co się stało? — Kurtis był zdezorientowany. 
— Nie pamiętasz? Byliśmy na lotnisku, mieliśmy lecieć helikopterem, ale zaatakowały nas Nefilimy. Chuje jedne. A to co się działo dalej… stary, jeśli tego też nie pamiętasz, to żałuj.
— Oj tak, co to była za akcja! — czarnowłosy zaczął się zachwycać. — Jak ty ten helikopter wziąłeś i przesunąłeś i rozjebałeś nim tych monstrów! Nie wiedzieliśmy, że takie rzeczy potrafisz!
— Potrafię? — zdziwił się. Niewiele pamiętał z tej akcji, wszystko było rozmyte.
— Dobra, dajmy mu na razie spokój.
— Czyli akcja się udała?
— Wiesz, zależy jak na to spojrzeć. — zaczął Arthur. — Jeżeli pod kątem tego, czy przeżyliśmy, to tak, jak najbardziej. Ale jeśli zadasz sobie pytanie: czy wydostałem się z tego oblężonego padołu w pełną poświęcenia i czyhających na mnie niebezpieczeństw podróż w poszukiwaniu Lary Croft? To nie.
— Cholera jasna.
— Ja już od początku ci mówiłem, że to bez sensu. Nie warto się trudzić, sam widzisz, jakie są tego efekty. W dodatku poniekąd przyczyniliśmy się do śmierci człowieka.
— Co?
— No w sumie sam sobie urządził taki los, kiedy uznał, że najlepszym sposobem na odwrócenie uwagi monstrów będzie heroiczna walka z nimi. Ale my go tam zabraliśmy. Choć w sumie sam się zgodził. No dobra, zginął na własną rękę.
Trent był wciąż skołowany. Brakujące elementy układanki dopiero zaczynały się ujawniać, tworząc jakąś całość. Pojawił się też smak porażki.
— Wybacz mi stary. Nic z tego nie wyszło. Chodź, wracamy do namiotu.
Kurtis wstał, dopiero teraz orientując się, że leżał poza namiotem. Wszedł do niego, za nim Arthur. Joshua jednak został na zewnątrz, uciekając gdzieś myślami. Zaświtała mu koncepcja. Taka głupia, nagła i niespodziewana. „A gdyby tak? Nie, to głupie. A może…?”. Po chwili walki ze sobą uznał ostatecznie, że pomysł wcale taki głupi nie jest. W zasadzie jest to genialny w swej prostocie plan. I tak, zaskakując samego siebie, wymyślił koncept działania dla Trenta. On, Joshua, coś wymyślił. Samodzielnie. I było to błyskotliwe. I było to dobre.
— Joshua, a ty co? Nad sensem istnienia rozmyślasz? — zagadał Arthur kpiąco, wystawiając z namiotu głowę.
— Poniekąd. — powiedział do wystającej głowy. Wszedł do namiotu i usadawiając się na swym śpiworze odparł do towarzyszy. — Słuchajcie, wymyśliłem plan.
Nawet Trent, będący w trakcie uświadamiania sobie o bólach głowy, które go dopadły, zerwał się jak oparzony, by wysłuchać, co kumpel ma do powiedzenia. Arthur zachował sceptyczną powściągliwość.
— Niedaleko stąd powinna być stacja metra, prawda?
— I co, nasz Kurt ma niby sobie podjechać metrem aż do portu? Daj spokój, po co się w ogóle odzywasz jak-
— Cicho! To jest… takie proste. I genialne.
Joshua był dumny widząc, że Trent domyślił się, o co chodzi.
— Pójdę trasą metra. No przecież! Jest pod ziemią, jest opuszczona, Nefilimy tamtędy nie chodzą. Josh, jakbyś był kobietą, to bym cię chyba zacałował.
— Nie pochlebiaj mu tak, bo się zarumieni. — Arthur ciągle był cyniczny, być może też zazdrościł Joshule, bo sam nie wpadł na taki banał.
— I nawet nie będziecie musieli ze mną iść.
— Nie? A co z monstrami na przystani? Sam sobie nie poradzisz.
— Ale stacja na obrzeżach miasta nie wychodzi bezpośrednio na dok. Będę mógł się schować, może jacyś miejscowi mi pomogą.
Trent wyraźnie się ożywił. Nowy plan, nowa perspektywa, że się uda, że wszystko się powiedzie.
— Panowie, czas się zbierać!
— Ale że już?
— Tak, najlepiej, jakbym się wybrał jeszcze tej nocy. — pochwycił w ręce plecak i zaczął pobieżnie go przeglądać, sprawdzając, czy wszystko jest. — Nic nie zgubiliśmy od ostatniej akcji?
— Nie. Trent, słuchaj-
— Chłopaki, zbieramy się. — wyszedł z namiotu, wstał i zarzucił plecak na ramię. — Trzeba znaleźć stację metra. — odparł bardziej do siebie niż do nich. Ci dopiero wygramolili się z ich szmacianego mieszkania, zdezorientowani i zakłopotani. Nie wiedzieli, czy mają stanowczo odmawiać, czy też z pokorą zgodzić się na kolejną akcję.


Zejście do podziemia udało im się znaleźć po trochę trwającym błądzeniu połączonym z unikaniem bliskiego kontaktu z Upadłymi. Wejście było zabite deskami, zza szpar nie było widać nic – w środku panował zupełny mrok. Zmusiło to Kurtisa do znalezienia latarki w plecaku pełnym najróżniejszych rzeczy, którymi był wypchany po brzegi. Desek pozbyli się w miarę sprawnie. Trzy pary silnych, męskich dłoni wystarczyły, by je wyrwać.
— Cholernie tam ciemno. Trent, jesteś pewien, że nas nie potrzebujesz? — zapytał Josh.
— Spoko, poradzę sobie.
Zapadła chwila niezręcznego milczenia, od której aż biło dramatyzmem. Gdzieś głęboko w ich umysłach pojawiła się świadomość, że nie zobaczą się bardzo długo. Jednak owa myśl nie rozrosła się jeszcze na tyle, by byli niej w pełni świadomi.
— Nim się pożegnamy, muszę wam powiedzieć coś ważnego.
Najwyższa pora wyjawić się z tajemnicą. W końcu innej okazji nie będzie.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Cóż takiego ich przyjaciel mógł chcieć im przekazać w takiej chwili?
— Przez ostatni czas zajmowałem się pewną staruszką-
— No nie! Trent ma kochankę! I przez cały czas to przed nami ukrywał! — wyrwało się Arthurowi, jakby chciał tym nietrafionym żartem rozluźnić atmosferę. Trent nie wiedział nawet, jak zareagować, także zignorował wypowiedź kumpla.
— Lena mieszka w podziemiach, wiecie, w kanałach. Co tydzień odwiedzałem ją, by przynieść jej prowiant, no i też dotrzymać towarzystwa. I w związku z tym miałbym do was prośbę-
— No masz, nie dość, że nas porzuca, to jeszcze chce na nas zwalić taką odpowiedzialność. Czy ja się pisałem na pracę w domu opieki? — wtrącił ponownie Arthur.
— Spokojnie Kurt, zajmiemy się nią. — zapewnił Josh bez zastanowienia, wywracając oczami na reakcje Artiego. — Powiedz nam tylko, gdzie dokładnie mamy jej szukać.
Kurtis opisał szczegółowo trasę prowadzącą do miejsca zamieszkania staruszki. Kamień spadł mu z serca wiedząc, że może liczyć na pomoc kumpli. A przynajmniej Joshuy. Choć był pewien, że Arthur będzie równie pomocny, a jego niewybredne komentarze wynikały jedynie z napiętej sytuacji, w której się właśnie znajdowali.
— To do zobaczenia. Powiedziałbym, że będziemy dzwonić, ale… sam rozumiesz. — odparł Josh żartobliwym tonem. Nie stać go było na inne pożegnanie. Nie dopuszczał jeszcze do siebie myśli o rozstaniu.
Kurtis uśmiechnął się pod nosem, włączył latarkę i zszedł do podziemi. Nie było żadnych uścisków, żadnego przyjacielskiego pożegnania. Po prostu się rozeszli. Po chwili ich przyjaciel zniknął w mroku.
Tak samo, jak tunel metra spowity był ciemnością, tak czekająca na Trenta przygoda była spowita mgłą tajemnicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz