21 czerwca 2020

Rozdział 11 - Mój zefir

Bór wydawał się niezmienny. Drzewo do drzewa podobne. Mieli wrażenie, że idą w kółko. Jedynie kompas utrzymywał ich w przekonaniu, iż jest inaczej.
— Mam dość tej wędrówki. Który dzień już idziemy? — odezwała się Olivia.
— Nie wiem, straciłem rachubę. — odparł Kurtis oschle.
— A daleko jeszcze?
— Daleko do czego?
— Nie wiem, to ty nas prowadzisz.
— Ale my nie idziemy do konkretnego punktu, po prostu chcę nas wydostać z lasu, może natrafimy na jakąś ulicę.
— A daleko do tej ulicy?
Kurtis spojrzał na Liv z niedowierzaniem, miał ochotę palnąć ją w ten smarkaty łeb.
— Nie wiem, bo nie wiem gdzie jest ta ulica. Jakakolwiek ulica. — wycedził przez zęby.
— A gdybyś wiedział, to jak daleko by do niej było?
— Do jasnej cholery!
Nastolatka zamilkła. W duchu chichotała, zirytowanie Trenta ją rozbawiło. Na pewien czas zapadła cisza między nimi, przerywana jedynie przez wiatr szeleszczący liśćmi.
— Zjadłabym frytki.
„Znowu zaczyna”.
— Frytki? A może jeszcze stek wołowy, co?
— Fuj! Żadnego steku! Ale burgera do tych frytek to też bym zjadła. I pizzę. I może jakieś ciacho! I lody. Mam już dość tej dziczyzny i grzybów i wody z tych śmierdzących strumyków. 
— Ciesz się, że w ogóle mamy co jeść. A o takich dobrodziejstwach jak frytki czy lody to zapomnij. Nawet jakbyśmy dotarli do jakiegoś miasta, to takiego rarytasu raczej nie dostaniesz.
Liv skrzyżowała ręce na piersi.
— Ta apokalipsa ssie.
Trent parsknął. A czego się spodziewała? Ba, po co w ogóle się z nim zabierała? Myślała, że to będzie wesoła przygoda? Że będą obiadować się w restauracjach i sypiać w opuszczonych hotelach? Po cholerę odeszła z tego schroniska w Paryżu? Może nie były to luksusy, ale na pewno lepsze warunki niż wyprawa po lesie, gdzie o dziwo wciąż można było napotkać dzikie zwierzęta.
Z drugiej strony, gdyby miał tak wędrować w pojedynkę, samotność prędzej czy później odezwałaby się do niego. I to ona by się uczepiła zamiast Olivii. Mimo wszystko, towarzystwo nastolatki było na swój sposób miłe. Włączając w to jej ciągłe marudzenie i sporadyczne pyskowanie. 
— Kurtis, a ty wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy?
Zastanawiał się nad tym od dłuższego czasu. Próbował analizować wszystkie okoliczności. Jak długo jechali z Niemiec do tego miejsca, a także wygląd fauny i flory okolicy. 
— Podejrzewam, że w Polsce.
— To wciąż trochę daleko do Australii.
— Cóż za błyskotliwa uwaga. — błękitnooki nie mógł powstrzymać się od sarkazmu.
— A masz w ogóle jakiś plan? Jak dostać się do Sydney?
— Plan? Ja nas próbuję wydostać z lasu, nie w głowie mi teraz Sydney.
Olivia już nic nie powiedziała. Widziała, że Trent był zirytowany, a jej ciągłe pytania i odzywki z pewnością nie pomagały. Sięgnęła do kieszeni, by wyciągnąć z niej ostatnią gumę do żucia. Zawahała się. Nie wiedziała, kiedy będzie mogła uzupełnić zapasy, może warto było zaoszczędzić ten jeden listek na większą potrzebę.
Zignorowała jednak swoje wątpliwości, rozpakowując folię, by w ostatniej chwili powstrzymać się przed zgryzieniem gumy. Spojrzała na nią, a potem na Trenta.
— Chcesz połowę?
Kurtis popatrzył na Liv, a potem na jej wyciągniętą rękę, w dłoni trzymającą plasterek balonówki. Uśmiechnął się, trochę z politowaniem. Nie chciał dziewczyny oskubywać z jej zapasów.
— Nie, dzięki.
Wolałby coś konkretniejszego. Papierosy na przykład. Nie pogardziłby też whisky.
Dotarli do niewielkiego podwyższenia terenu. Wbiegając na nie, zamiast leśnej gleby zastali asfalt. Patrząc na lewo i prawo, ulica ciągnęła się aż po horyzont, znikając w gąszczu drzew.
— Masz tę swoją ulicę. — skomentował Trent.
— To teraz którędy?
Mężczyzna spojrzał na kompas, musieli iść na południowy wschód. Obserwując czerwoną igłę wyznaczającą północ, wskazał na drogę po swojej prawicy.
— Tam.
Wyszli z lasu i zaczęli iść trasą wyznaczaną przez szarą nawierzchnię.
— Nie boisz się, że coś będzie jechać?
— Czy to ci wygląda na ruchliwą ulicę? Czy już zapomniałaś, co dzieje się na świecie? Prędzej nas rozszarpią mutanty niż ktoś z nas zrobi dywan przejeżdżając nas autem.
Olivia wzruszyła tylko ramionami, odpowiadając pyknięciem gumowego balona. Schowała ręce do kieszeni i podążała posłusznie za błękitnookim.
Widoczność była coraz słabsza, ściemniało się. Drzewa traciły swoje wyraziste kształty, wszystko nabrało odcieni szarości. Dwójka bohaterów szła coraz mniej pewnie, w ich głowach tliły się niepokojące myśli. Nie mogli przecież iść po zmroku, nie widzieliby trasy, a także zagrożenia w postaci Upadłych.
Na horyzoncie dostrzegli dwa światła, sukcesywnie zbliżające się w ich kierunku i coraz bardziej rozjaśniające otoczenie. Kurtis wraz z Olivią zeszli na pobocze. W umyśle zrodził mu się pomysł. Plan.
Brunet wystąpił o jeden krok z pobocza, gdy samochód był już blisko. Zaczął machać ręką, próbując zwrócić na siebie uwagę kierowcy. Widząc jak pojazd zwalnia, błękitnooki cofnął się, stając obok nastolatki, która nie miała pojęcia, co Trent knuje.
Samochód zahamował, szyba zjechała, a kierowca już miał coś powiedzieć, kiedy Kurtis wtrącił się w pierwsze słowo.
— Możesz nam pomóc?
Po tym pytaniu nie czekał nawet na odpowiedź. Otworzył drzwi, a zdezorientowana mina prowadzącego szybko zmieniła się w zszokowaną, z dozą przerażenia, kiedy Trent chwycił go za frak i dosłownie wyrzucił z auta, by następnie zająć jego miejsce. W międzyczasie wskazał Olivii głową, żeby usadowiła się na siedzeniu obok, co też uczyniła.
— Dzięki za pożyczenie auta!
Drzwi zostały zatrzaśnięte, a zbity z tropu facet, leżąc na poboczu, nawet nie próbował biec za swoją machiną, która odjechała z piskiem opon, kierując się tam, skąd on jeszcze przed chwilą wracał. Wymamrotał tylko „Dlaczego zawsze ja?”.
— Ukradłeś temu facetowi auto!
— Pożyczyłem, a to różnica.
— A oddasz mu je?
Chwila zastanowienia.
— Nie.
Olivia nie wiedziała, czy bardziej czuła oburzenie czy też zaimponowała jej ta akcja. Tak czy inaczej, zapinając pasy, oparła głowę o okno drzwi i obserwowała niknące w mroku otoczenie.
— I co teraz?
— Jak to co? Jedziemy autem w nadziei, że dojedziemy do jakiegoś miasta lub chociaż zaludnionego terenu. Albo może niezaludnionego, to nie jest takie ważne. Lepiej miasto. Tak, takie ze sklepami. I żeby było gdzie spać. — spojrzał na Liv, która nawet nie miała głowy zwróconej w jego stronę. Chyba nawet przysypiała. — I uzupełnimy twój zapas gumy do żucia, bo chyba ci się kończy.
— Już się skończył. — wymamrotała, po czym ziewnęła przeciągle.
— Słuchaj, może położysz się na tylnym siedzeniu? Widzę, że ledwo trzymasz głowę w górze. Włączę radio, będzie grało w tle, a ty pójdziesz spać, co?
Kiwnęła głową, patrząc na błękitnookiego klejącymi się od zmęczenia oczami. Odpinając pas, wgramoliła się na tyły samochodu, gdzie kilka minut zabrało jej ułożenie się w wygodnej pozycji.
Kurtis odpalił samochodowe radio, by usłyszeć charakterystyczne, nieprzyjemnie brzmiące szumy. Kręcąc gałką, szukał znajomych dźwięków fortepianu tudzież skrzypiec, czegokolwiek tworzącego razem spójną całość klasycznego utworu muzycznego.
Zamiast tego, z monotonnych odgłosów wyłoniły się inne dźwięki. Melodia bardziej rytmiczna. Słyszał perkusję. I słowa.

Fly away on my Zephyr 
I feel it more than ever 
And in this perfect weather 
We'll find a place together 

Tak dawno nie słyszał piosenki Red Hot Chilli Peppers. Wywołało to u niego uśmiech, po którym pojawiło się uczucie nostalgii. Radosne i smutne jednocześnie, tak bardzo zdradzieckie.
Sięgnął do lusterka, ustawiając je tak, by widzieć Olivię leżącą na tyłach auta. Spała w najlepsze, na brzuchu, z otwartą buzią, z której spływała stróżka śliny, zaś jedna z jej rąk zwisała bezwładnie z kanapy. Kurtisa rozbawił ten widok, może też trochę rozczulił. Wracając wzrokiem z powrotem na trasę rozświetlaną przez dwa reflektory, jego palce podrygiwały na kierownicy w takt muzyki. Nawet pozwolił sobie co nieco zanucić.

In the water where I centre my emotion
All the world can pass me by
Fly away on my Zephyr
We'll find a place together

Okolica zmieniła się. Drzewa zostały zastąpione przez domy, wyglądało na to, że bohaterowie dotarli do małej, przydrożnej wsi. Okna zdradzały brak jakichkolwiek palących się wewnątrz świateł, a w związku z tym brak domowników. Błękitnooki wyhamował, zjeżdżając na wąski chodnik. Cieszyła go myśl zadomowienia się, choćby na chwilę. Choć się do tego nie przyznawał, również męczyła go tułaczka po dzikich terenach i równie dzikie posiłki. W duchu liczył na znalezienie jakiejś zacnej strawy w jednym z tych przytułków.
Wysiadając, trzasnął za sobą drzwiami. Zrobił to specjalnie, jako rodzaj pobudki dla śpiącej królewny na tylnym siedzeniu. Ta metoda go jednak zawiodła, czarnowłosa spała w najlepsze. Kurtis otworzył drzwiczki, w kierunku których zwrócona była głowa nastolatki. Lekko trącając jej ramię, zaczął powtarzać, najpierw cicho, potem coraz głośniej, by wstawała. Nie otrzymując żadnej reakcji, przez chwilę zwątpił w żywotność dziewczęcia. Zaprzestał na chwilę, by się jej przyjrzeć.
„Okej, oddycha. Nawet chrapie”.
Nie mając innego wyjścia, chwycił ją pod ramiona i zaczął ciągnąć, a gdy jej ciało znajdowało się w połowie poza pojazdem, starając się jej nie upuścić, wziął Olivię na ręce. Wsunął jedno ramię pod jej plecy, drugie pod nogi. Swoją nogą zaś pchnął drzwi, które trzasnęły dość głośno. I nadal nic, żadnej reakcji od upierdliwego śpiocha.
— Cholera, plecak. — burknął pod nosem, przypominając sobie o ich skromnym bagażu, który został na przednim siedzeniu, a którego już nie mógł wziąć, mając zajęte ręce. Wzdychając z niezadowolenia, postanowił wrócić po niego później, a teraz włamać się do chaty, przy której zaparkowali i ocenić, czy nadaje się do tymczasowego zamieszkania.
Otwierając drzwi kopniakiem, Trenta powitały egipskie ciemności. Ledwo mógł rozpoznać zarys czegokolwiek. Wiedział jedynie, że znajduje się w przedpokoju. Na ścianie, tuż obok wejścia, zauważył charakterystyczny kształt, choć przyszło mu to ciężko. Włącznik światła spróbował przełączyć swoimi mocami telekinetycznymi. I udało mu się to. A efektu żadnego, w pomieszczeniu wciąż było ciemno. Choć tego się w duchu spodziewał, i tak zaklął soczyście, idąc na ślepo, uważając, by się nie potknąć. Żałował, że jego moce nie obejmowały widzenia w ciemności. Nogą natknął się w końcu na podwyższenie. Stopień. A więc schody. Liczył, że na górze znajdzie co najmniej jedną sypialkę, tym bardziej, że noszenie Liv zaczynało mu ciążyć.


Blask poranka zawitał przez okno sypialki, padając prosto na dziewczęce powieki ubrudzone rozmazaną, czarną kredką do oczu. Olivia otworzyła najpierw jedno oko, powoli, leniwie. Po kilku sekundach dołączyło drugie, i tak mrużąc oboje oczu, próbowała przyzwyczaić się do światła dnia.
Kiedy za oczami nadążył umysł, jeszcze niedawno będący w stanie uśpienia, prezentujący właścicielce dziwne obrazy, Olivia mogła w końcu skupić się na zbadaniu otoczenia. Ku jej zdziwieniu, była w łóżku, opatulona kołdrą, a jej głowa spoczywała na poduszce, trochę zwilgotniałej i zakurzonej, ale porównując do spania na liściach, były to istne luksusy.
Podnosząc się do pozycji siedzącej, objęła wzrokiem pomieszczenie. Ładnie urządzona sypialka jednoosobowa, choć trochę zaniedbana, była dość przytulna. Nieopodal stało drewniane krzesło, w tym momencie służące za wieszak na kurtkę Olivii. Obok stały jej sponiewierane glany.
Lekko oszołomiona, wygramoliła się z łóżka. W samej koszulce, spodniach i skarpetkach w dinozaury, nie wyglądała już tak zadziornie.
Podrapała się po czubku głowy. Przecież zasnęła w samochodzie, jak znalazła się tutaj? Czyżby nabrała przez sen zdolności do teleportacji?
Czuła się wyjątkowo nieświeżo, kilka dni wędrówki po lesie zrobiło swoje. Zatem pierwszym przystankiem przy zwiedzaniu nowego miejsca została łazienka.
Nie trwało to długo, poszukiwane pomieszczenie znalazła na tym samym piętrze, naprzeciwko sypialki. Dziewczę podeszło do lustra i przeraziło się widokiem. Resztki eyelinera, plamki krwi na policzku, trzeba było to zmyć i doprowadzić swoją osobę do porządku. Woda i mydło wystarczyły.
Teraz nadeszła pora na zaznajomienie się z parterem. Schodząc po schodach, stopień za stopniem, poczuła charakterystyczny, intensywny zapach. Znała go z rodzinnego domu, czasem czuła go w przytułku, z którego niedawno się wyrwała. I tak jak wtedy, tak teraz pojawił się o poranku. Podążając za aromatem, dotarła do, jak się spodziewała, kuchni. A tam, przy oknie, nonszalancko oparty o ścianę stał Kurtis, z kubkiem w ręku, spoglądający przez wspomniane okno. Pierwsze co rzuciło się Olivii w oczy, to nowy strój towarzysza. Biały t-shirt został zastąpiony przez koszulę w kratę, natomiast bojówki zamieniły się miejscami na, cóż, inne bojówki. Wyglądał prawie jak drwal.
— Czy to kawa?
Trent gwałtownie odwrócił głowę w stronę dziewczyny, nie usłyszał wcześniej jej przybycia. Uśmiechnął się.
— Widzę, że śpiąca królewna wstała. Tak, to kawa. — upił łyk gorącego napoju. Dobrze było dla odmiany skosztować czegoś normalnego. Takiego codziennego. — Chcesz się napić?
— Nigdy nie piłam kawy.
— To masz szansę, żeby spróbować. W dzbanku jest jeszcze trochę. — skinieniem głowy wskazał w stronę blatu kuchennego. — W górnej szafce są kubki.
Niepewnie skierowała się we wskazaną stronę. Otworzyła gablotę, gdzie powitał ją widok kolekcji naczyń o najróżniejszych kształtach, rozmiarach i wzorach. Jej serce skradła pękata, zielona filiżanka w białe kropki. Sięgnęła po nią i wypełniła czarnym płynem z dzbanka.
Zauważając, że Trent zmienił lokalizację, teraz siedząc przy drewnianym stole, dołączyła do niego, usadawiając się naprzeciwko.
Olivia niepewnie spoglądała na czarny, intensywnie pachnący płyn. Z kolei Kurtis obserwował dziewczynę, z niecierpliwością wyczekując, aż wypije pierwszy łyk, będąc ciekawym jej reakcji. Gdy w końcu postanowiła skosztować napoju, a jej język zetknął się z cierpkim smakiem, od razu parsknęła, o mało nie opluwając towarzysza. Trent próbował się powstrzymać, ale mimowolnie się zaśmiał.
— Boże, jak dorośli mogą to pić?
— Przepraszam. — zaczął błękitnooki, wyraźne rozbawiony tą reakcją. — Chciałem ci zrobić śniadanie, ale znalazłem tylko kawę. Wiesz, niektórzy piją ją z mlekiem i cukrem, może wtedy bardziej by ci zasmakowała.
„Chciał mi zrobić śniadanie?”
Nie wiedziała czemu, ale tknęła ją ta deklaracja. Taki gest, mimo że nie doszedł do skutku, wydawał się być wyjątkowo miły. Nawet jeśli mogły stać za tym ukryte intencje, jak na przykład tymczasowe powstrzymanie Olivii przed narzekaniem na posiłki, które dotychczas jedli.
Przez chwilę delektowali się ciszą, momentem wytchnienia. Czarnowłosa popijała kofeinowy trunek małymi łyczkami, próbując się przyzwyczaić do gorzkiego smaku, ale szło jej to opornie. Wzrok przeniosła na prawo, na talię kart leżącą na blacie, której wcześniej nie zauważyła.
— Zanim wstałaś, pokręciłem się trochę po domu. Znalazłem je w salonie, pomyślałem, że możemy w coś zagrać. — odstawił duży, czerwony kubek i sięgnął po karty, przystępując do tasowania. — Powiedz, umiesz grać w pokera?
— Nie.
— To proste, nauczę cię.
Kurtis wytłumaczył Olivii zasady, układy kart i zagrania. Rozdając kartonowe plakietki, rozpoczęli pierwszą partię.
— Trochę głupio będzie się grało bez żadnych stawek. Wiesz, z kumplami na przykład graliśmy na przekąski.
— Z kumplami?
— Arthur i Joshua. Poznaliśmy się w Nowym Jorku, w trakcie nalotu Upadłych. A że w grupie raźniej, to zagnieździliśmy się w namiocie na poligonie w Central Parku. — zaczął odsłaniać po kolei każdą z pięciu kart leżących między nimi na stole.
— Czyżby ktoś się przede mną otwierał? — odparła z cwaniackim uśmieszkiem, nawiązując do tego co powiedział ostatnim razem Trent.
— A tam zaraz otwierał. Wspomniałem tylko o znajomych.
— Przyjaciołach. — poprawiła go.
Pokręcił głową i spojrzał wymownie w sufit.
— Pokaż, co tam masz.
Dziewczyna skrzywiła się, rozkładając przed sobą karty. Korzystnym układem okazały się być dwie dziewiątki i dwie dziesiątki.
— Ha, wygrałem. — wraz z piątką spoczywającą na blacie Trent również miał dwie pary, z tym, że królowe i królów. — Swoją drogą, zastanawiam się, co tam u nich. Czy sobie radzą beze mnie.
— Na pewno. — parsknęła Liv.
— Zawsze jesteś taka bezczelna?
— Dla ciebie tak. — uśmiechnęła się szeroko.
Wciągając się w rozmowę, następnej partii już nie rozpoczęli.
— Mam nadzieję, że nie zapomnieli też o Lenie.
— Co za Lena? Twoja kobieta?
— Ha! Może, jakby kręciły mnie laski w podeszłym wieku. Taka staruszka, pomagałem jej. Czasem dotrzymałem towarzystwa. — Kurtis obracał w dłoniach asa pik.
— Tęsknisz za nimi?
— Czy tęsknię? — odpowiedział pytaniem na pytanie. Czy to w ogóle podlegało wątpliwościom? — Tak.
Czarnowłosa chwyciła w dłonie dwie karty i mimowolnie, bez większego zastanowienia, zaczęła układać je, próbując stworzyć pierwszy fundament dla domku z kart.
— Ale dość już o mnie. — Trent odezwał się ponownie. — Opowiedz coś więcej o sobie.
— Coś więcej? Wiesz już o mnie wystarczająco dużo.
— Polemizowałbym. Mogłabyś na przykład opowiedzieć o swoim życiu w przytułku. — odparł Trent, przyłączając się do tworzenia karcianej konstrukcji.
— O nie, nie wymigasz się. Ledwo napomknąłeś o trójce swoich znajomych. Wiem też, że szukasz tej archeolożki. No i że kiedyś mściłeś się za śmierć ojca.
— No i co tu więcej opowiadać, znasz mnie na wylot.
Zza papierowej budowli mógł dostrzec przeszywające spojrzenie błękitnych oczu, mogące zabijać. Albo przynajmniej zamieniać w kamień.
— Może coś więcej o Larze? Znałeś ją osobiście?
— Tak, inaczej bym jej chyba nie szukał, nie? Nasze drogi się zeszły, kiedy podążałem za Ekchardtem. Okoliczności nas potem na trochę rozdzieliły. Na szczęście udało nam się ponowić współpracę na dłuższy czas. I na różne sposoby.
Nastolatka rozdziawiła buzię, jakby właśnie usłyszała największą plotkę życia.
— Przespałeś się z nią!
— Co? Skąd ci to przyszło do głowy?
— Różne sposoby współpracy? Proszę cię.
— A nawet jeśli, to co z tego?
— No właśnie dużo. Jakby się tak zastanowić, to skąd mam mieć pewność, że nie szukasz jej dla własnych, egoistycznych pobudek, co?
Przemilczał pytanie, choć doskonale znał odpowiedź.
— Rozumiem, rozumiem. Jesteś skryty. Już cię nie męczę. 
Domek z kart nabierał kształtów i rozmiarów. I wciąż stał, na stabilnych fundamentach cierpliwości i precyzji. Błękitnooki spojrzał na towarzyszkę, na skoncentrowane spojrzenie, opanowane ruchy dłoni. Gdy przyłapała go na gapieniu się, wymienili uśmiechy.
Znowu to dziwne uczucie. Czy się zakochał?
„Trent, no co ty! Przecież to dziecko.”
Nie było to zakochanie, absolutnie. Miłość? Być może.
— A więc tak to wygląda. — Liv przerwała ciszę.
— Co wygląda? — Kurtis był zbity z tropu.
Po chwili namysłu mruknęła „Nieważne”. To co chciała powiedzieć, mogłoby być trochę dziwne, zmienić atmosferę wokół nich ze zrelaksowanej na spiętą i niezręczną. Nie chcąc naciskać na dziewczynę, nie czekał na odpowiedź. Naszła go za to nowa myśl, a w zasadzie przypomniał o sobie pewien problem, który prędzej czy później musieli rozwiązać.
— Pytałaś wcześniej o plan dostania się do Sydney. Mamy teraz trochę czasu, żeby coś wymyślić.

***

Dzień jak co dzień. Dopiero co przygotowana zupka błyskawiczna stygła powoli, wypełniając mieszkanko aromatem. Zip, przesiadując w kuchni, czytał książkę. Internetu nie było, telewizji nie było, czym innym mógł się więc zająć?
Usłyszał jakieś głosy na klatce schodowej, a zwykła ludzka ciekawość skłoniła go, by wyjrzeć ze swojej kawalerki i podsłuchać, co się dzieje.
Otwierając drzwi i nadstawiając ucho, doszły go dźwięki rozmowy.
— Szukamy mężczyzny o imieniu Zip. Wie pani, pod którym numerem mieszka?
Męski, obcy głos. Czarnoskóry pierwszy raz w życiu go słyszał. W głowie zaświeciła mu się lampka. Intuicja zaczęła szeptać, że to źle wróży.
— Zip? Tak, tak, mieszka pod numerem 53, piętro wyżej.
Ten głos rozpoznał prawie od razu.
— To ta stara prukwa. — szepnął do siebie, zamykając drzwi.
Ktoś go szukał. Zip czuł, że ktokolwiek to był, zwiastował kłopoty. I co gorsza, przez tę starą babę, zaraz tu będzie.
Drepcząc nerwowo, kręcąc się w kółko, mężczyzna próbował wymyślić na poczekaniu jakiś plan działania. A czasu zabrakło, bowiem zaledwie kilka sekund później rozległo się pukanie do jego drzwi.
— Tak? — powitał nieznajomego, a właściwie dwójkę nieznajomych, w progu.
— Czy mamy przyjemność rozmawiać z Zipem? — zapytał zielonooki jegomość, kończąc pytanie uśmiechem o piekielnym wyrazie. Towarzyszyła mu rudowłosa kobieta.
— Zależy, w jakiej sprawie.
— Szukamy Kurtisa Trenta i dostaliśmy informację, że niejaki Zip może coś wiedzieć.
„Trent? Kurwa, Lara i te jej przydupasy. Zostałem wpakowany w niezłe bagno”.
— Zaraz zawołam Zipa. — to mówiąc, zamknął za sobą drzwi i nie omieszkał zasunąć jednego z zamków, co było dość słyszalne i na pewno wzbudziło w obcych podejrzenia.
— I co teraz? Co teraz, kurwa? — rozmawiając sam ze sobą, kręcił się po mieszkaniu, intensywnie myśląc, jak działać. — Trent, jak cię jeszcze spotkam, to cię zabiję.
Przed oczami miał już najprawdopodobniej jedyny sposób na uporanie się z tą sytuacją.
„Apokalipsa to nie jest coś, co zmusi mnie do przeprowadzki. Ale obce, podejrzane typy nagabujące mnie z powodu przydupasa Lary to już inna sprawa”.
Pędem rzucił się w kierunku balkonu. Odsłaniając firankę i nerwowo łapiąc za klamkę, wypadł na zewnątrz, chwytając za barierkę. Spojrzał w dół.
„Ok, może pomagając Larze w jej misjach przez headset’a jakimś cudem podłapałem jej zwinność. Sprawdźmy to”. Przełożył nogę przez poręcz, a potem drugą, cały czas się trzymając. Serce mu waliło kiedy widział, jaka odległość dzieliła go od ziemi. Ale pozostając odważnym, powoli opuścił się, nogami już szukając barierki od balkonu z niższego piętra. Poziom adrenaliny wzrastał, ręce zaczęły mu się pocić, co tym bardziej go stresowało. Jak miał bezpiecznie zejść, kiedy jego dłonie były takie śliskie? Udało mu się zawisnąć między balkonami, rękoma trzymał się swojego, a nogami zaparł się o barierkę poniższego. Jedną ręką próbował sięgnąć do niższej poręczy, a wtedy stało się to, czego się obawiał. Druga dłoń ześlizgnęła się, Zip tracąc chwyt, utracił również grunt pod nogami. Czuł, jak przez chwilę jego ciało leci w dół, przyciągane siłą grawitacji. Ręce miał jednak na tyle silne, by w locie chwycić się barierki balkonu, do którego próbował zejść. Stabilizując swoją pozycję poprzez oparcie nóg o balkon, wczołgał się nań, kładąc się na chwilę na posadzce. Wzdychając ciężko, podniósł się i kopniakiem wybił szybę w drzwiach.
Wchodząc do środka, do mieszkania o podobnym metrażu do jego własnego, jednak lepiej urządzonego, dostrzegł przerażoną starszą kobietę, zaskoczoną niespodziewanym intruzem.
— To za nakablowanie na mnie, stara prukwo. — rzucił Zip w jej kierunku, a następnie podszedł do wyjścia, otwierając wszystkie zamki po kolei. Najciszej jak potrafił.


— Długo mu to zajmuje. — zauważyła Nina.
— Pora włamać się do środka. — odpowiedział Gregory. Złożył ręce tak, jakby trzymał coś między nimi. Po chwili między dłońmi pojawiła się zielona kula energii, która następnie skierowana przez mężczyznę, wysadziła drzwi wejściowe.
Mieszkanie było puste.
— Uciekł. — skwitował Gregory. Domyślił się, że to Zip we własnej osobie ich przywitał, a teraz już go nie było. — Strasznie płochliwi ci ludzie.
— Próbujemy go znaleźć?
— Nie. Przeszukajmy jego mieszkanie, może znajdziemy jakieś wskazówki.
Rozdzielili się, by obejrzeć wszystkie pomieszczenia, choć było ich niewiele.
— Musimy inaczej do tego podchodzić, Greg. — odparła dość głośno, przebywając w łazience, podczas gdy jej towarzysz robił ogląd salonu.
— Co masz na myśli?
— Jesteśmy zbyt bezpośredni. Wchodzimy, wypytujemy, zabijasz.
— Aż tak ci to przeszkadza?
— Spróbujmy wyciągać informacje podstępem.
— Podstępem?
— Ten cały Zip nam uciekł. Nie stałoby się tak, gdybyśmy użyli swoich mocy. Wiesz, o czym mówię.
Skłoniło to zielonookiego do zastanowienia. Nina miała rację. Mogli wyciągać informacje swoimi trikami, a potem i tak niwelować tych żałosnych osobników. Mogłoby to być nawet ciekawsze, oglądać miny tych ludzi tuż przed śmiercią, kiedy dowiadują się, jak zostali oszukani.
— Dobrze, następnym razem zastosuję się do twoich metod. Oby były bardziej skuteczne.

***

Wspominając bardzo nieudany pomysł z kradzieżą helikoptera, nie był pewien, czy powtórzenie takiego planu na większą skalę było dobrą ideą. Na większą skalę, bo tym razem planował ukraść samolot pasażerski. I tym razem zamiast trzech mężczyzn – Arthura, Joshuy i Paula – miał do pomocy jedno dziecko. Czy to się mogło udać?
Jadąc tym samym samochodem, który ukradli bogu ducha winnemu mężczyźnie, mieli ze sobą plecak, a także nowy, ważny nabytek – mapę okolicy. Mając już namierzone lotnisko, z kompasem na pulpicie, przemierzali ulice polskiego miasta, a z radia sączyła się klasyczna melodia.
— Co taka zamyślona? — zagadał Trent, szturchając dziewczę ramieniem. Przez całą jazdę jak dotąd się nie odezwała. Spojrzała na niego wzrokiem pełnym pretensji, ale jednocześnie chcącym podzielić się swoimi smutkami.
— Bo ja nie wiem.
— Czego nie wiesz?
Zawahała się.
— Z jednej strony cieszę się, że jedziemy do Sydney. Że moja mama tam jest. Że ją zobaczę. Ale z drugiej strony jestem pewna, że się nie zmieniła. Na pewno wciąż jest na mnie zła, że uciekłam. Że-
— Hej, spokojnie. Zobaczysz się z nią i wszystko sobie wyjaśnicie. — położył dziewczynie dłoń na ramieniu. Na ten gest wzdrygnęła się, wstrzymując na chwilę oddech. Mimowolnie strumień wspomnień przemknął jej przez głowę, wywołując poczucie lęku - trauma z dzieciństwa dawała o sobie znać. Choć Olivia próbowała uspokoić samą siebie, powtarzając sobie, że to przecież nie jej ojciec, i tak odczuwała dyskomfort. Widząc jej reakcję, Trent natychmiast zabrał dłoń. Ostatnie, czego chciał, to w jakikolwiek sposób krzywdzić nastolatkę.
— Ale co tu sobie wyjaśniać? To nie moja wina, że nie widziała, jaki naprawdę jest ojciec, ja nic nie muszę wyjaśniać, ja-
— Nie denerwuj się. Będę tam z tobą. Wesprę cię. — i znowu obudziło się w nim to uczucie troski. A stało się jeszcze silniejsze, kiedy Olivia spojrzała na niego z nadzieją w oczach. I z tym niewinnym uśmiechem na ustach.
Przypomniała sobie, co chciała powiedzieć, kiedy byli jeszcze w tym opuszczonym domu. Może trzeba było. Widząc, jak Trent staje się wobec niej coraz bardziej opiekuńczy, może zaczynał postrzegać tą relację tak samo jak ona? Ale już nie chciała poruszać tego tematu po raz kolejny.
Pochmurne niebo zwiastowało nadejście deszczu nad opustoszałym lotniskiem. Na płaskim terenie wyróżniały się dwie rzeczy – budynek służący kiedyś za terminal lotniczy oraz dwa aeroplany stojące na płycie postojowej. Kurtis i Olivia wysiedli z auta zaparkowanego na skraju terenu. Wydawało się, że wokół nie ma żywej duszy. Jedynie niepokojące sylwetki szybowały wysoko nad okolicą.
— Chyba mamy szczęście. — odparł Trent, rozglądając się. — Może pójdzie lepiej niż ostatnim razem z helikopterem.
— Jakim helikopterem? — było jeszcze tyle rzeczy, o których Liv nie wiedziała.
— Nie opowiadałem ci?
— Jesteś zbyt „skryty”, by opowiadać mi takie rzeczy. — burknęła z przekąsem.
— Jak przeżyjemy, to mi przypomnij, żebym ci opowiedział.
— Jak to „jak przeżyjemy”?
— Oj tam, zgrywam się. — tu zrobił krótką pauzę. — Albo i nie. — dodał z zawadiackim uśmieszkiem.
Idąc po betonowej powierzchni, skierowali się w stronę jednego z samolotów. Tego, do którego były przystawione schody pomagające wejść na pokład.
Nieboskłon już zaszedł nimbostratusami, kiedy bohaterowie byli w połowie drogi, teren rozpościerał się bowiem na wiele metrów kwadratowych.
— No więc ukradniemy samolot. — zaczęła czarnowłosa, truchtając obok Trenta. — Spoko. Fajnie. A jak się dostaniemy do środka?
— Chyba zapominasz, że mam moce telekinetyczne. Którymi zresztą się już zdążyłem wcześniej popisać.
No tak. Tu machnie ręką, tam skupi wzrok, a drzwi aeroplanu same się otworzą. Po co w ogóle pytała.
Myśleli, że obejdzie się bez kłopotów. Że nikt ich nie zauważy. Że bezpiecznie opuszczą ten kraj i odlecą w stronę Sydney. Ich plany zostały natychmiast pokrzyżowane, gdy z góry zaczęły nadlatywać mutanty. Bohaterom nie dane było już bardziej się zbliżyć do samolotu, bowiem zostali otoczeni, a Upadli prostowali szponiaste łapy, gotowi zaatakować. Brunet mimowolnie wyciągnął rękę w stronę nastolatki, jakby chcąc ją osłonić przed wrogiem.
— Kurwa, skąd ich tu tyle? — mruknął. Czuli się jak na arenie, która z każdą chwilą malała, bowiem Nefilimy dość szybko zaczęły skracać sobie dystans do swoich ofiar. Kurtis skierował ręce bliżej pasa, z jednej strony mógł chwycić za Desert Eagle’a, a z drugiej czekało na niego mistyczne ostrze, gotowe siać spustoszenie, ścinając głowy mutantom niczym krajalnica do mięsa.
Poczwary nie czekały dłużej, rzuciły się na dwójkę, kierując w ich stronę swoje szpony, próbując wbijać się w ich ciała, szarpać ich lub nawet rozrywać. Chirugai poszło w ruch, tak samo jak i pistolet. O ile wcześniej był bardziej beztroski w walce z mutantami, tak teraz miał dodatkowe zmartwienie – musiał bronić swojej młodej towarzyszki, której oręż ograniczał się do małego noża.
Dziewczynę ogarnął strach. Prawie paraliżujący. Upadłych było zdecydowanie za wiele, mogli próbować odpierać ich ataki, ale będąc tu we dwójkę, prędzej czy później zostaną rozdarci na strzępy.
Przerażenie.
Frustracja.
Złość.
Cała kaskada emocji sprawiła, że dziewczyna poczuła w sobie siłę, którą wcześniej zdarzyło jej się uwolnić tylko raz. Zaciskając pięści czuła, jak wzbiera w nich uczucie gorąca, jak kumuluje się w nich energia w postaci czerwonych wiązek światła. Również jej oczy zaszły czerwonym światłem.
Nim Trent zdążył w ogóle zauważyć, co się wyprawia, moc, którą niebieskooka w sobie zebrała, uwolniła się z impetem, tworząc potężną falę uderzeniową i powalając wszystkie mutanty ich otaczające na ziemię. Oglądając swoje dłonie, ciągle buzujące od wiązek energii, zaczęła celować w Upadłych, którym wciąż nie chciało się upadać. Oglądający to widowisko Kurtis był niemało zaskoczony, ale również pod wrażeniem. Wirujące ostrze powróciło do niego, lądując na pasku od spodni. Nie było potrzeby go używać.
Liv czuła, że powoli się uspokaja. Ale wraz z tym jej moce zaczęły słabnąć. Męcząc się coraz bardziej przy odpieraniu ataków, poczuła silny uścisk na ramieniu. Był to Trent, ciągnący ją w kierunku schodów do aeroplanu. Dziewczynie udało się przerzedzić hordę monstrów na tyle, by mogli bezpiecznie przejąć samolot. Teraz była kolej błękitnookiego na użycie nadprzyrodzonych zdolności. Chwila skupienia i płynny ruch rąk sprawił, że drzwi pojazdu otworzyły się bezproblemowo. Zrzucając tornister na jedno z siedzeń, nie zatrzymując się, Kurtis ruszył w kierunku kabiny pilota, by zasiąść za sterami. Olivia bez zastanowienia podążyła za nim.
— Ty umiesz tym sterować? — zapytała ze zwątpieniem w głosie.
— Czy ja umiem? — odpowiedział pytaniem, jego ton zdradzał oburzenie. — Ja mam licencję pilota. A teraz siadaj obok, będziesz mi pomagać.
— Chyba sobie kpisz.
— Czy ja ci wyglądam na skorego do żartów? Siadaj i nie pyskuj.
Trochę przerażona perspektywą nagłego zostania pilotką, posłusznie usadowiła się na siedzisku, czekając na polecenia od Kurtisa. Z drugiej strony było to na swój sposób ekscytujące. Czyż nie chciała przeżyć przygody wybierając się z panem Trentem na tę wyprawę? No i miała swoją przygodę.
Czekał ich długi lot, jeśli chcieli się dostać aż do Australii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz