-Mógłbyś przestać? – odwarknęła w końcu blondynka, stojąca przy panoramicznym oknie, obserwując bacznie poligon, który z tego punktu widać było doskonale.
-Dlaczego po prostu nie przejdą na naszą stronę? Durna ludzka rasa. Skurwysyny.
-Powiedz im to do mikrofonu, to ich na pewno zachęci.
-Czemu oni się tak buntują? No czemu? Że niby tu im będzie gorzej?
-Sam wiesz, że chodzi o honor.
-W dupie mam ich honor. Ich samych też mam w dupie. Po prostu mnie wkurwia, że wszystko utrudniają.
Odrzucił długopis na biurko, stuknięcie metalu o hebanowe drewno zabrzmiało jak wybuch granatu. Wstał. Był to mężczyzna wysoki, blondwłosy, o oczach piwnych, można by rzec, że prawie złotych. Jego włosy tworzyły bujną, niesforną czuprynę, jedno pasmo jak na złość opadało mu co chwilę na czoło, dekoncentrując jego wzrok i irytując go niemiłosiernie. Co chwilę musiał je odgarniać. Podszedł do okna, stając obok również wysokiej, jednak niższej od niego, kobiety. Już na pierwszy rzut oka było widać, że są do siebie podobni. Te same, łagodne rysy twarzy, kompletnie nie zdradzające ich zamiarów wobec opozycji. Jedyną cechą ich różniącą były oczy. Ona bowiem miała błękitne. Intensywnie błękitne.
-Rufus… i tak jesteśmy na wygranej pozycji. Oni sczezną prędzej czy później.
-Mildred, nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile siły może tkwić w takich rebeliantach. Znajdzie się kilku bystrzejszych i ani się obejrzysz jak ci zniszczą system od środka.
Zamilkła na chwilę. Jakby się tak zastanowić, Rufus mógł mieć rację. Sama czasem się zastanawiała, czy dobrym pomysłem było przyjmować ludzi na ich stronę. Część z nich stawała się posłuszna ze strachu, ale inni… bo przecież po co tamci mieliby dyskretnie przechodzić na ich stronę?
-Trzeba zwiększyć patrole. – odparła w końcu.
***
Dziś była jego kolej na uzupełnienie prowiantu. Nie miał przy sobie nic, oprócz Chirugai, które i tak zawsze nosił ze sobą. Z ulgą wspominał dzień, kiedy Lara mu je oddała. Co by on zrobił bez swojego ostrza? Owszem, miał wiele innych nadprzyrodzonych mocy, dalekie widzenie, telekineza… ale bez swojej najukochańszej broni czuł się niepewnie i nieswojo.
Był już po drugiej stronie, krokiem pewnym, prawie harcerskim, oddalając się od muru. Obrzeża miasta wydawały się sugerować, że w centrum jest zupełnie pusto. Zamiast betonowej dżungli rozpościerał się las z fundamentów i kondygnacji budynków, które niegdyś tu stały, zachwycając kunsztem architektonicznym i modernistycznym stylem. Smutny i bądź co bądź groźny widok. Tym bardziej, że po terenie kręcili się Upadli. Największe kołatanie serca sprawiało przejście obok wieżowca. Ale nie dla Kurtisa. On nie wiedział, co to strach. Już nie. Najzwyczajniej w świecie się przyzwyczaił – widział tyle rzeczy w swoim życiu, tyle okrucieństwa. Jego doświadczenie pozwalało mu więc zachować zimną krew. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze – co strasznego jest w wycieczce na rynek w mieście pełnym nieprzyjaznych mutantów?
Idąc truchtem, przemykał od skrzyżowania do skrzyżowania. Nagle szelest, jakby dźwięk trzepotania skrzydeł. Wielkich, okropnych skrzydeł. Trent nie zatrzymał się jednak ani na chwilę, szedł dalej. Jedynie rękę trzymał bliżej paska, gdzie zawieszone było Chirugai. Kiedy dostrzegł w oddali znajomą ulicę, zwolnił trochę. Był to błąd. Zza rogu budynku stojącego po lewej wyskoczył jeden z Upadłych. Kurt odruchowo wyciągnął swojego blaszaka i rzucił w kierunku wroga. Zgrzyt – pięć ostrzy wysuniętych. Cięcie – głowa monstra już leży na ziemi. Znów zgrzyt – ostrza się chowają. Chwyt – trzymając broń w ręku, z uśmiechem pod nosem, bohater przyspieszył. Nagle znowu ryk, połączony z nieharmonicznym bulgotem zwiastował przybycie dwóch kolejnych monstrów. Pojawiając się na horyzoncie, trochę dalej, nie zdążyły nawet podejść. Obracające się ostrze zebrało kolejne żniwo. Omijając trzy trupy leżące w nieładzie na ziemi, doprowadził się na miejsce.
Ulica pełna była straganów, zachęcała najróżniejszymi towarami - punkty spożywcze, medyczne, stoiska z używkami, alkoholem oraz miejsca, których konkretny cel nie był znany, bowiem mieli tam wszystkiego po trochu. Kupcy rozmawiali między sobą, po samym deptaku kręciło się kilka osób. Jednak nie było gwarno, tętniło tu życie bardzo spokojne, prawie niezauważalne. Mimo to przybysze z poligonu nie czuli się tu bezpiecznie. Po mieście kręciły się monstra, czego Kurtis sam przed chwilą doświadczył. Pilnując porządku, łapały przestępców. Jak jednak rozróżniali ludzi z ich strony od nielegalnych imigrantów? Po przyjrzeniu się, każdy człowiek miał na prawym ramieniu symbol – w sposób nachalny przywodził na myśl znak Ying-Yang, pozbawiony był jednak kilku elementów. Brakowało mu tła, przez co została sama fala oraz dwa punkty po przeciwnych jej stronach. Tatuaż ten, będący cały czarny, otrzymywał każdy, kto postanawiał na stałe pozostawić rebeliantów.
Kurtis skierował się do stoiska z żywnością, zastanawiając się, czy ktoś widział tą „zajebistą akcję”, jak sam o niej myślał. Powitał go uśmiech kupca. Mężczyzna o ciemnych włosach oraz okazałej brodzie przyprószonej siwizną. To, śniada cera, tak jak i jego akcent wskazywały, że jest hindusem.
-Witaj, Kurt! Co ci podać? To co zwykle? Już, już… - zaczął mówić ciszej, jakby mamrotać do siebie. – już pakuję.
Trent spojrzał zdziwiony, przemilczał to i pozwolił handlarzowi w spokoju zapakować towar. Z częścią osób był tu już dobrze zaznajomiony, mówili do niego po imieniu, witali się z nim serdecznie, kiedy przechodził. Zresztą, nie tylko z nim – Arthur i Joshua tak samo jak on byli stałymi bywalcami. Jak zapewne połowa poligonu.
-Czy coś jeszcze chciałbyś?
-Nie, nie… spokojnie tu u was. – rzekł trochę ironicznym tonem. Trzy mutanty atakujące człowieka na ulicy to raczej nie synonim spokojnego miejsca.
-A, tak, tak… wiesz, tu bezpiecznie, dobrze się żyje, nikt nie walczy. Nie chciałbyś się przenieść, chłopcze?
Spojrzał na jego tatuaż. Skojarzenia z podporządkowaniem się terrorowi i utratą honoru skutecznie odciągały go od takiej decyzji. Widząc minę Kurtisa, hindus kontynuował.
-Rób jak chcesz, ale uważaj na siebie, wszyscy uważajcie. Nie chcesz chyba skończyć jak tamten dzieciak. – podał Trentowi reklamówkę wypakowaną po brzegi jedzeniem i pożegnał się. A więc nie widział. Chyba.
Jedna z niewielu rzeczy była pocieszająca w świecie, w którym teraz żyli – nie trzeba było za nic płacić. Pieniądze straciły na znaczeniu, od kiedy bardziej liczyło się ludzkie życie. Nie było już gospodarki, rolnictwa, przemysłu. Przestano się tym zajmować, od kiedy jedyne, co się liczyło, to by przeżyć. To, czym się żywili, było w istocie pozostałością po masywnych nakładach produkcji. Ludzi pozostało mało, towaru dużo, więc postanowili rozprowadzić go po całym globie. Zajęto się cichą dostawą jedzenia, picia, ubrań, broni, używek. Niestety, część żywności zepsuła się, spleśniała lub zgniła, zatem do jedzenia pozostał tylko suchy prowiant. Ale w obliczu rychłej zagłady to wystarczyło.
Kurtis oddalił się do kolejnych stoisk. Obiecał, że weźmie trochę alkoholu. Dotarłszy do straganu poprosił o jedną butelkę whisky i wódkę. Kiedy kupiec zapakowywał trunki, Trent zauważył stoisko naprzeciwko – z używkami. W tym papierosami. Obiecał sobie, że rzuci palenie na dobre, ale przecież w świetle ostatnich wydarzeń musiał się jakoś odstresować. Po chwili wewnętrznej walki ze sobą, silna wola uległa i zabierając torbę z alkoholem, brunet skierował się do paczek Marlboro. Były o tyle bardziej kuszące, że dostępne za darmo. Pozbawiając handlarza jednego egzemplarza towaru, Kurtis opuścił ulicę, by w końcu wrócić do namiotu.
Mijając ostatni budynek, a ściślej mówiąc jego ruiny, dostrzegł, że przy murze kręci się grupa mutantów. Zapewne dowiedzieli się już o małym incydencie przed rynkiem. Albo była to po prostu zwiększona ochrona po wczorajszym. Trzeba było coś wymyślić. Kurtisowi nie bardzo widziało się ominięcie tej przykrej niespodzianki, musiałby potem szukać swojego namiotu, zauważyli by go i dopadli tak czy inaczej. Nie chciał też wyciągać Chirugai – i tak już było mocno zaplamione krwią, ścięcie kolejnych pięciu głów i byłyby plamy nie do wyczyszczenia. Odłożył więc reklamówkę obok i przyglądając się otoczeniu, postanowił zadziałać nieco inaczej.
Jakież było zdziwienie monstrów, kiedy jeden z worków z niewiadomych przyczyn uniósł się w górę i walnął jednego z ich towarzyszy po głowie. Gdy ci skupili się na ogłuszonym, cała masa worków z muru wzleciała w powietrze i zasypała ich, przygniatając do ziemi. Podniósł się ryk i lament, Trent w tym momencie wziął reklamówkę i pobiegł, mijając stos złożony z worków i mutantów. Jednym, zwinnym susem wskoczył do namiotu, rzucając przed siebie plastikową torbę.
-Jezu, co z takim impetem? – zdziwił się Arthur, widząc biorącego głębsze oddechy kolegę.
-Miałem mały problem przy zakupach.
-Monstra cię wyczaiły? – zagadał Joshua. Na chwilę wyjrzał z namiotu. Przy murze zobaczył Upadłych, jak układają worki na miejsce, a jeden z nich coś krzyczy (choć było to niefortunne określenie, bowiem nie używali mowy, a bełkotali bez sensu, z lekkim rzężeniem i dziwnymi trzaskami) na pozostałych, pokazując na wory.
-Najpierw trzech mnie zaatakowało zanim dotarłem na miejsce, a potem tamci stali przy murze.
-Wziąłeś papierosy? – Szatyn, jakby nie słuchając przyjaciela, wyciągnął z reklamówki paczkę Marlboro. – Myślałem, że już nie palisz.
-Bo nie…
-Nie pierdol, tylko nas poczęstuj.
-Mnie nie musisz, ja nie palę. – odparł Josh.
-No to będziesz musiał wyjść.
-Co? Dlaczego ja? To wy wyjdźcie!
-Jest nas więcej, Żydzie.
-Hej! Nie obrażaj mnie!
-Ale ty jesteś Żydem.
-Wiem, że jestem Żydem, ale nie podobała mi się intonacja, z jaką to powiedziałeś.
-Oh, przepraszam jaśnie Żyda!
-Znowu to samo!
Nawet nie zauważyli, kiedy Kurt wyszedł z namiotu, wraz z papierosami. Odpalił zapalniczkę, którą także zdobył na straganie. Zapalił. Zaciągnął się. Od razu zrobiło mu się lepiej, kiedy poczuł, jak dym wypełnia jego płuca. Pieprzyć nowotwór, pieprzyć rozedmę płuc, i tak byli skończeni, jeśli świat miał przez resztę czasu tak wyglądać. Stojąc tak, zaczął rozmyślać nad jakimś planem działania. Cokolwiek, byle by skończyć, jak to ujął Arthur, to „apokaliptyczne ścierwo”.
***
Znowu siedział za biurkiem. Tym razem sam. I w bezruchu. Trzech zabitych, pięciu poturbowanych. I nikt nie wie, przez kogo. Nikt nic nie widział. Wstał z krzesła, gwałtownie, i podszedł do okna. Cholerni buntownicy. Pierdoleni rebelianci. Że też się im chce przeciwstawiać. Zaczął się głębiej zastanawiać nad tym zajściem. To niemożliwe, żeby jedna osoba poradziła sobie nota bene z ośmioma Nephilimami. Coś mu nie grało. Myślał, że ma do czynienia z szarymi, nic nieznaczącymi przedstawicielami gatunku ludzkiego. Że łatwo będzie ich zgładzić. Ale oczywiście, musiała tam tkwić jakaś cholerna jednostka, która robiła problemy większe, niż cała reszta razem wzięta. Ale co mógł więcej zrobić? Jeszcze bardziej zwiększyć ochronę? Całą armię na jednego człowieka? Zaczął chodzić po pomieszczeniu, dostawał kurwicy. Nie chciał, żeby się nagle okazało, że nawet nie grupa, a jeden skurwiel, samotnie rozpierdoli mu system. Nie mógł sobie na to pozwolić, tym bardziej, że mieli wyjątkowe szczęście, iż w ogóle udało im się to zacząć.
***
-Nad czym tak rozmyślasz? – Arthur pojawił się obok Trenta nagle i cicho. Równie dyskretnie wyciągnął papierosa z paczki, którą Kurt trzymał w ręce. O zapalniczkę nie musiał się prosić, mężczyzna zrezygnowany sam mu ją wręczył.
-Trzeba to zakończyć.
-Nie, Trent, po co, przecież jest zajebiście.
-Spierdalaj z tą ironią. To nie jest normalne. Rozjebali nas. Aż dziwne, że tylu nas jeszcze zostało.
-Dziwne to jest to, skąd oni się wzięli.
Kurtis nie odpowiedział. Zaciągnął się po raz kolejny. Odrzucił niedopałek i rozdeptał go.
-Choć przyznaję tobie rację – zaczął szatyn. – to powiedz mi, jak zamierzasz to zrobić?
-Wiesz, mógłbym użyć moich super zajebistych mocy. W zasadzie to już dawno byłoby po wszystkim, ale ja lubię patrzeć, jak wy wszyscy cierpicie.
-Stary… spierdalaj z tą ironią.
Kurtis uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na Artiego, potem na namiot i coś go trochę zdziwiło.
-Zostawiłeś Josha w środku?
-Tak, wkurwia mnie. Żyd jeden.
-To co on tam robi sam?
W odpowiedzi usłyszeli krzyk „ROZJEBMY SYSTEM!”.
-Chyba dobrał się do whisky, którą przyniosłeś.
Istotnie, Joshua wygramolił się z namiotu z butelką trunku w ręce. Objął swoich dwóch kolegów i zanieczyszczając ich i tak już zadymione powietrze nieświeżym, alkoholowym oddechem, zaczął swój monolog o tym, jak zamierza rozwalić system.
-Bełkoczesz jak te mutanty.
-Je też rozwalę. Wez-z-zmę świeeecznik i po łbach im… przypierdolę…
-Jak dziecko. Trent, weźmy go do środka i nakarmmy, bo chyba pił na pusty żołądek.
Arthur wziął kolegę pod ramię i wspólnie wczołgali się do środka. Błękitnooki spojrzał jeszcze na panoramę miasta. Słońce powoli zachodziło, tak mu się przynajmniej zdawało, bowiem kolor nieba był ciemniejszy niż w środku dnia. Kurtis nie miał pojęcia, jak uwolnić ludzi z tego armagedonowego gówna. Niestety, wbrew temu co mówił o swoich mocach, nie byłby w stanie załatwić całej armii opozycyjnej. Wrócił do namiotu, nadzieję zostawiając ulatniającą się z niedopałka leżącego na ziemi.
Jak już pisałam pod poprzednim rozdziałem- w fotel mnie wbija!
OdpowiedzUsuńI myślę, że każdy fan AoD powinien docenić oryginalną fabułę tego cudeńka, którego kawałek po kawałku nam tu ukazujesz =). Twoje nowe opowiadanie jest rozrywką na najwyższym poziomie. Z coraz to nowym zdaniem chcę wiedzieć więcej, co dalej się będzie działo, (w jaki sposób Lara i Kurtis się spotkają :D!).
Opisy. Opisy to istne arcydzieło! Opisy sytuacji, dialogi... Kurdę, dziewczyno, gdzież ty się nauczyłaś tak pisać? Od każdego zdania bije profesjonalizm. Wszystkie epitety są tak idealnie dobrane...
Mam aż ciary na plecach, zżera mnie ciekawość, co będzie dalej <3!
Marbolo :D Jak to niewinnie brzmi bez tego L w środku xD Hah, Kurtis tylko czerwone marlborasy, co za szlachta ^^ 20 papierosów tylko 13 złoty, ale co tam. Przecież Kurtis nie będzie palił routów66 za 8 złoty xD
OdpowiedzUsuńAśka, za krótko. Ledwo się zaczęło, a już się kończy.
Nie podoba mi się, bo kurczaczki jak ktoś nie umie pisać (patrz - ja) to wali teksty na osiem stron, a jak ktoś potrafi zainteresować, to zanim się obejrzę, już koniec. Dobra, idę czytać dalej.
Na razie na horyzoncie ni widu ni słychu Lary ;/
W końcu ogarnęłam D: Nie wiedziałam na początku, o co ci chodzi z tym L xD Cóż za nieprofesjonalność z mej strony. Ale już poprawione. Postaram się, żeby nie było więcej takich kwiatków xd
Usuń