17 czerwca 2020

Rozdział 1 - Dzień z życia

Pięć lat później.

Ostatnie promienie Słońca tego dnia oświetlały miasto, przebijając się przez liście w jesiennych barwach i odbijając się od okien drapaczy chmur. A raczej ich pozostałości. Pozbawione ścian, obdarte z betonu niczym ze skóry, pozostawały niewzruszone tylko dzięki metalowym szkieletom, choć i tu posiadały ubytki. Niektóre budynki zachowały się w całości, inne tylko częściowo ucierpiały. Były też takie, o których można było mówić jedynie w czasie przeszłym. A u podnóża owych architektonicznych pozostałości piętrzyły się zbieraniny gruzu. Nowy Jork nie wyglądał już tak jak kiedyś.
Jedynie Central Park zachował przez te lata swój urok. Pełen drzew, stawów, mostów i innych elementów krajobrazu, zmienił jednak swoje przeznaczenie. Niegdyś oaza spokoju, ucieczka od miasta, okno do obcowania z naturą. Dziś – tak jak inne miejskie parki – stał się obozowiskiem rebeliantów.
Ostatnie promienie Słońca tego dnia oświetlały miasto, przebijając się przez liście drzew tego parku. A on biegł. Biegł ile sił, z plecakiem niedbale zarzuconym na jedno ramię, wypchanym po brzegi. Wracał z terenu wroga, nie bez powodu – była to jego kolej na uzupełnienie zapasów. Zwalniając tempo, łapiąc oddech, odczuł ulgę. Po tych terenach Upadli, bo tak zwano monstra będące sprawcami tej apokalipsy, już tak ochoczo nie chodzili. Na każdym kroku namioty, a w nich rebelianci gotowi na kontratak w dowolnej chwili, nawet jeśli oznaczałoby to lunatykowanie w środku nocy.
On, już nie biegnąc, a spacerując ścieżką pod koronami drzew, zrzucił z ramienia bagaż, otwierając go i oglądając zawartość, która napawała go dumą. Zupki błyskawiczne, konserwy, batony, słone przekąski – tylko jedzenie o odległych terminach ważności było dostępne w opustoszałych sklepach, szczycąc się nieśmiertelnością w przeciwieństwie do mięs, warzyw, owoców, pieczywa. Takich dobrodziejstw już nie produkowano.
Joshua widział znajomy most. Docierając do Gapstow, zastał też znajomy namiot. Swój „dom”. Rozstawiony przy moście, tuż nad stawem. Czarnowłosy wczołgał się do środka, z okrzykiem „Patrzcie, co mam!”, wzbudzając tym zainteresowanie pozostałych dwóch lokatorów.
— Zawsze mówisz to z taką ekscytacją, jakbyś miał tam steki wołowe i najdroższe czerwone wino. — odparł pierwszy z mężczyzn. Nie napakowany, ale też nie chucherko, ten osobnik, szatyn zresztą, miał na imię Arthur. Widząc jak Joshua wysypuje zawartość swojego plecaka, z pogardą i niesmakiem spojrzał na kolorowe opakowania, z agresywnymi napisami krzyczącymi w obcym dla nich języku. Najprawdopodobniej był to japoński. Na szczęście producent pokusił się o umieszczenie tłumaczeń, mniejszą czcionką, zagłuszaną przez azjatyckie, wrzeszczące znaczki. — Co to są w ogóle za smaki? — dodał.
— Smak chemii i łez rozpaczy. — odpowiedział Josh. Czarnowłosy był nieco pulchniejszy niż jego przyjaciel. Choć sam o sobie lubił mówić, że jest „dobrze zbudowany”. Po twarzy zakrytej gęstą, czarną brodą i ciemnych oczach można było dostrzec izraelskie korzenie.
— Mam już dość tych zupek, nie ma tam innych rzeczy?
— A co ty byś chciał?
— Wspominałem o stekach wołowych.
Na te słowa Joshua wyciągnął puszkę SPAM’u i rzucił niedbale w kierunku Arthura, przypadkiem, a może celowo, trafiając w jego skroń. Szatyn wydał z siebie pełne oburzenia „Au!”.
— Masz tu konserwę, rzuciłem ci nią w głowę, to powinno poruszyć twoje zwoje mózgowe. Wyobraź sobie, że to stek. — odparł Josh, z lekkim uśmiechem na ustach.
— Chyba skompresowany.
— Tak, Artie, stek skompresowany. Stek w pliku ZIP. Zaraz załatwię ci komputer z WinRarem, to sobie otworzysz ten swój stek.
— Widzę, że się dobrze bawisz. Serio, nie było tam żadnego mięsa? Mięso. Faceci jedzą mięso.
— Mielonka to też mięso.
— Prawdziwe mięso!
— A bo to jest syntetyczne, tak?
— Prawdziwy to jest kawał wieprzowiny.
— To se kurwa wyhoduj wieprza i sobie zrób z niego mięso! Życzę powodzenia. Kurtis, weź mu coś powiedz!
— Panowie, proszę. — Kurt się odezwał. — Może byście się, choć raz, zachowywali jak dorośli? Tak dla odmiany.
Oboje spojrzeli na niego, potem po sobie, pokręcili głowami i ignorując komentarz kumpla, kontynuowali sprzeczkę między sobą.
Trent wrócił do czytania gazety. Bardzo starej gazety. Wygniecionego i pożółkłego paryskiego codziennika o obdartych brzegach z 2002 roku. Krótka notka o poszukiwanej kobiecie, ok. 180 cm wzrostu, cecha charakterystyczna – długi, ciemny warkocz. Z pewną nostalgią wpatrywał się w tekst, przypominając sobie wydarzenia z tego okresu. Całe to Monstrum, te wszystkie morderstwa, w świetle dzisiejszych wydarzeń wydawały się takie błahe i nic nie znaczące.
— Kurt?
Joshua wyrwał go z zamyślenia.
— Co?
— Pytałem, którą zupę chcesz.
— A jakie są? — zapytał po chwili zastanowienia.
— Orientalne. — czarnowłosy wymamrotał, orientując się w bezsensowności swojego poprzedniego pytania.
— No, to duży wybór, żeś go teraz zagiął, będzie się z tydzień zastanawiać. — wtrącił Arthur.
Mierząc mężczyznę wściekłym spojrzeniem, Joshua zerknął jeszcze raz na gamę zupek instant. — A nie, czekaj! Są ostre i łagodne.
Kurtis przewrócił oczami.
— Daj ostrą.
Jedzenie tych chemicznych świństw już dawno mu zbrzydło. Równie dobrze mógłby zalewać wrzątkiem proszek do prania. Brak walorów smakowych, ale efekt ten sam. Czasem zastanawiał się, od czego wcześniej umrze – od ataku Upadłych czy od wysoko przetworzonej żywności.
Nie był do końca pewien, jak to się stało, że zaprzyjaźnił się z tą dwójką. Często działali mu na nerwy, sobie nawzajem zresztą też, ale w gruncie rzeczy byli dobrymi przyjaciółmi. Wiernymi. I w dzisiejszych czasach warto było trzymać się w grupach, samotność nie służyła dobrze w obliczu wojny. Do tego dobrze walczyli, więc wszyscy razem tworzyli „świętą trójcę waleczną”. Bez tej dwójki byłoby mu źle.


Siedzieli po turecku, niczym w kole różańcowym, i grali w pokera. Na zewnątrz dawno zapadł zmierzch, zamiast Słońca można było podziwiać niebo w odcieniu ciemnego brązu.
Zerkając co chwilę to na siebie, to na karty, siedzieli tak przez moment, w milczeniu.
— Dajecie coś? — padło pytanie z ust Joshuy.
Oboje pokiwali przecząco głowami.
— Ok, lamusy. Ja daję dwa batony. — mówiąc to, czarnowłosy przesunął dwa Snickersy w stronę pięciu kart, leżących rewersami do góry. Pozostała dwójka z niechęcią dołożyła swoje Twix’y i Marsy. Josh odwrócił dwie pierwsze karty. Dama karo i dziesiątka karo. Na twarzy czarnowłosego pojawił się chytry uśmieszek.
— Dajecie coś? — zapytał ponownie.
— Nic nie daję.
— Ja też nie.
— A ja — sięgnął do swojej części przekąsek. -— Dam batona i pięć sztuk chipsów.
Arthur spojrzał na Kurtisa porozumiewawczo. Wspólnie spoglądając z chęcią mordu w oczach na przyjaciela, każdy dołożył część swoich zapasów.
Kolejne karty były odkrywane, brązowooki wciąż podbijał stawkę. Kurtis, obserwując entuzjastyczne reakcje Josha, przeczuwał, że nic nie ugra. Postanowił spasować. Tymczasem Arthur czuł większą pewność siebie. Po odsłonięciu drugiej damy miał trójkę, a gdy następna ujawniła się dziewiątka, był to już full. Szatyn nie mógł się jednak nacieszyć szczęśliwym losem przez zachowanie Josha. Już nie chichotanie, ale szeroki uśmiech, jakby trafił szóstkę na loterii. Pozostała jedna karta.
— Ponownie zapytam – dajesz coś?
— Nie. — odparł Artie z zawahaniem w głosie. Wiedział, że zaraz jego kumpel rzuci kolejnymi przekąskami.
— A ja owszem, a ja tak. Va bank! — to oznajmiając, przesunął cały swój gastronomiczny dorobek do reszty stawki.
— Kurwa, pas. — Arthur rzucił swoje dwie karty na ziemię.
— Serio, Artie? W takiej chwili? Tyle żeś postawił, a teraz chcesz to stracić?
— Josh, daj spokój, nie wiem co tam masz, ale całe rozdanie zacieszasz, nie będę już ryzykował, i tak dałem za dużo.
Czarnowłosy śmiejąc się, odsłonił ostatnią kartę. W rezultacie przed nimi widniały, po kolei: dama karo, dziesiątka karo, dama pik, dziewiątka pik i walet pik.
— Ohoho, poker! — krzyknął Josh. Arthur i Kurtis spojrzeli po sobie. Dobry humor kumpla w trakcie tego rozdania się wyjaśnił. — Byłby, gdybym miał dziesiątkę pik i króla pik. — to oznajmiając, odsłonił swoje karty. — Ale nie mam! — jednym ruchem zgarnął pokaźną wygraną. — Ale z was lamusy, tak dać się podpuścić. Co mieliście?
Kurtis odsłonił swoje karty, ukazując asa pik i waleta karo. W rezultacie miał dwie pary, słabą kombinację. Natomiast Arthur wytrzeszczając oczy, pokazał kolegom damę trefl i dziewiątkę trefl, które z resztą kart tworzyły fulla. Na ten widok Joshua zaczął śmiać się jeszcze głośniej, po chwili chwytając się za brzuch i ledwo łapiąc oddech.
— Kurwa. Muszę się napić. — w głosie szatyna słychać było zdenerwowanie i zrezygnowanie. Kurtisa również bawiła ta sytuacja, choć nie okazywał tego zewnętrznie.
— Mamy baniak wody, weź sobie, tylko nie za dużo. – odparł Josh, już w miarę spokojny, choć wciąż uśmiechnięty.
— Miałem na myśli, że muszę się NAPIĆ. Mogłeś wziąć jakieś alko.
— Co, burbonu się zachciało? To sam sobie-
— Jeśli wódka by was choć trochę uspokoiła, to fakt, mogłeś trochę wziąć, Josh. - wtrącił Kurtis.
Izraelczyk otworzył usta z niedowierzaniem. — Przynoszę wam zapasy. Jedzenie. Strawę. Narażam życie, żebyście mogli sobie zjeść paczkę chipsów-
— Z których potem nas okradasz. — dodał Arthur.
— Uczciwie wygrywam. Nie moja wina, że wasze mózgi resetują się podczas gry, pozbawiając was kluczowej informacji, że w pokerze można blefować. Narażam życie, żebyście-
— A co ty tam dzisiaj czytałeś, Trent? — chcąc uniknąć nazbyt wzniosłego monologu, piwnooki podjął się niezbyt zręcznej zmiany tematu. Joshua przegrywając możliwość kontynuowania, postanowił cieszyć się wygraną w pokera, chwytając po najbliższego czekoladowego batona, z szelestem otwierając go i odgryzając sporej wielkości kęs.
— No jak to co, tę swoją starą gazetę. — z ustami pełnymi czekolady, orzechów i karmelu, czarnowłosy wtrącił się od razu, nie dając Trentowi odpowiedzieć.
— Ale po co? Sprawdzasz pogodę czy co?
Trent już miał odpowiedzieć, ale Joshua po raz kolejny zabrał głos. — No przecież tam jest ten, no... — unosząc wolną rękę w górę, zaczął pstrykać palcami, jak gdyby miało mu to pomóc w pobudzeniu zwojów mózgowych. — No to ogłoszenie! Poszukiwana kobieta, takie tam. To było w czasach ataków tajemniczego Monstrum w Europie. Kurtis ciągle odczytuje to ogłoszenie, jak jakąś mantrę.
— Ah, to. Pamiętam, było o tym głośno. Czy to nie Lara Croft była tą poszukiwaną kobietą? Ty z nią pracowałeś, nie? — Arthur zwrócił się do Trenta. — I mówiłeś, że była niewinna.
— Bo była. — wreszcie się wypowiedział. Stanowczo i oschle.
— Okej, okej, wierzymy ci. — odpowiedział Joshua, kończąc batona.
— Ja mam do ciebie tylko jedno pytanie, Trent. — kontynuował szatyn. — Zaliczyłeś?
— Co?
— No czy zaliczyłeś? Przeleciałeś? Poruchałeś?
— Nie mów o niej w ten sposób. — Trent zmrużył oczy, nadając swojemu spojrzeniu wściekłego charakteru. Butla z wodą niebezpiecznie zadrżała, co Arthur natychmiast zauważył.
— Dobra, dobra, nie musisz używać na mnie telekinezy. Ale nie mów mi, że mając niepowtarzalną możliwość współpracy z Larą Croft, nie przele- nie przespałeś się z nią.
— Otóż do twojej wiadomości, przespałem się.
Obaj jego przyjaciele unieśli brwi, spoglądając na niego w milczeniu, i jakby z dumą.
— Raz. — Trent wzruszył ramionami. To już nie brzmiało tak spektakularnie.
— Hej, lepiej raz niż wcale. — skwitował Artie. — Jak było? — dodał, uśmiechając się sugestywnie.
— Było... — Kurtis próbował dobrać słowa, kiedy Arthur ponownie zagaił.
— Sztuczne, czy prawdziwe?
— Co? Słuchaj, czy mógłbyś przestać-
— Stary, no weź, laska ma wielkie balony, myślisz, że się nie spytam, czy są prawdziwe?
— Ja wiem, o co chodzi! — Joshua tym zdaniem przypomniał reszcie o swoim istnieniu.
— Co? O nic nie chodzi, po prostu wkurwia mnie jak Arthur-
— Zakochałeś się w niej! On się w niej zakochał, Artie.
— No, to wszystko wyjaśnia.
— Aha, czyli nie można już mówić o kobietach z szacunkiem bez konkretnego powodu?
— Trent, już nie udawaj takiego dżentelmena. — przerwał mu Arthur. — Ile czasu minęło, odkąd się z nią ostatnio widziałeś? Pięć lat? Sześć? Nie powinno ci już przejść?
— Może i powinno. Ale nie mogę przestać o niej myśleć. — wymamrotał. — Ale to i tak nieważne, ona nie odwzajemniała tego uczucia. — dodał głośniej i wyraźniej. — Zakończmy ten temat.
Kumple wymienili się spojrzeniami. Nie sądzili, że ich przyjaciel mógłby tak kurczowo trzymać się starej miłości.
— Nadal nie wiem, jak było.
— I się nie dowiesz. Jest już późno, idziemy spać, dobranoc. — to mówiąc, Trent przeczołgał się do łóżka, gdzie położył się, plecami do współlokatorów.


Granica między jawą a snem zaczęła się zacierać. Już tracił kontakt z rzeczywistością. Jednak nie dane było mu zasnąć, bowiem rozbudziły go krzyki ludzi z zewnątrz.
— IDĄ! Łapcie broń! ŁAPCIE BROŃ, DO CHOLERY!
Zrywając się na równe nogi, Trent dostrzegł swoich towarzyszy dzierżących w dłoniach karabiny i wybiegających z namiotu. Sam wolał konkretniejsze rozwiązania. Spod starej narzuty, pod którą trzymali artylerię, wyciągnął granatnik. Opuszczając namiot, utrzymując zgarbioną postawę, co by nie być przedwcześnie zauważonym, wbiegł na most. Wyglądając zza murka, dostrzegł przy brzegu stawu zamieszki. Grupa ludzi walczyła z tymi potwornymi abominacjami, w oddali słychać było jeszcze nawoływania do obrony, w okolicy zrobiło się szumnie.
Pojawienie się Upadłych na ich terenie mogło świadczyć o różnych rzeczach. Albo złapali kogoś po drugiej stronie, albo antagoniści postanowili wysłać orszak „zachęcający” do przyłączenia się. Mogło być też tak, że ktoś sprowokował grupę Monstrów do ataku. Odpowiedź przybyła sama. Wśród nieprzerwanie nadlatujących potworów, ośmiu z nich, unosząc się nisko nad ziemią, trzymało w szponach zwłoki. Na oko nastoletnich chłopców. Będąc bliżej zamieszek, ich martwe ciała, jedno po drugim, zostały upuszczone na ziemię. Były przygnębiającym przypomnieniem, brutalnym zderzeniem z rzeczywistością.
Trent nie wytrzymał, wystrzelił pierwszy granat w stronę nieproszonych gości. Ten wybuchł natychmiast, lekko ich płosząc.
Dalej wszystko działo się szybko. Kurtis błyskawicznie przemieścił się do serca wydarzeń. Strzały padały to gdzieś blisko, to gdzieś w oddali. Na te ataki Upadli odpowiadali rykami wściekłości, machali skrzydłami i szybkimi ruchami chwytali ludzi za gardła lub za ręce, by potem z całej siły odrzucić ich w bok. Odgłosy walki podwyższały poziom adrenaliny. Gdy jeden ze stworów chciał zaatakować Arthura, ten poczęstował go serią pocisków prosto w twarz.
To nie tak, że oni byli nieśmiertelni. Po prostu było ich dużo i mieli ponadprzeciętne siły. Trent wystrzelił granatem prosto w brzuch monstra. Po eksplozji nastąpił deszcz z kończyn i wnętrzności mutanta. W tle dało się słyszeć „Posmakuj tego, skurwielu!” wykrzyczane przez Josha.
Kurtis na chwilę wybił się z rytmu, obserwując, jak w oddali kobieta płacze nad zwłokami jednego z chłopców. Trent o mało nie stracił ręki, kiedy nadlatujący mutant postanowił wykorzystać jego nieuwagę, próbując go chwycić i wytrząsnąć nim jak marakasami. Mężczyzna odruchowo wyciągnął Chirugai, które momentalnie wysunęło 5 ostrzy i obracając się wokół własnej osi, zaczęło siać spustoszenie wśród nadchodzącej opozycji.
Robiło się coraz bardziej tłoczno. Bohaterowie dostrzegli, jak jeden z młodziaków w akcie desperacji ucieka od miejsca bitwy, bełkocząc przy tym o nagłej chęci przejścia na stronę wroga. Zginął po zaledwie kilku metrach biegu. Od strzału.
— Śmierć zdrajcom! — krzyknął ktoś nieopodal zdarzenia.
— To się robi chore! — wrzasnął Kurt.
— Całe to apokaliptycznie ścierwo jest chore, Trent! — zawtórował mu Arthur.
Jedyne, co im pozostało, to odpierać ataki Armii aż do skutku.


Obudził się z okropnym bólem głowy. Jeszcze szumiało mu w uszach od świstu pocisków, ryku mutantów i wrzasków ludzi. Wczorajsza bitwa skończyła się zwycięstwem ludzkiej rasy. Ale co z tego, skoro niczego w rzeczywistości nie zmieniła. Czekało ich wspólne sprzątanie trupów, wyjątkowo nieprzyjemne zajęcie. O ile zmiatanie szczątków monstrów dawało cień satysfakcji, o tyle zbieranie resztek żołnierzy-towarzyszy było wyjątkowo bolesnym doświadczeniem.
Kurtis spojrzał na współlokatorów, którzy także się przebudzili. Po krótkiej wymianie spojrzeń każdy z nich uśmiechnął się mimowolnie.
— Ładną plastykę nosa skombinowałeś tamtemu mutantowi, Arthur. — zauważył Trent.
— Im wszystkim by się przydała plastyka nosa. Ale że potem użyłeś tej telekinezy!
— I te wszystkie karabiny, jak nimi przypierdoliłeś! Stary. To było piękne.
— No i przypłaciłem bólem głowy. Nie mogę za często tego robić.
— Miejmy nadzieję, że w najbliższym czasie nie będziesz miał okazji.
Przeczuwał, że będzie inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz