17 czerwca 2020

Rozdział 7 - Przyjaciel i zdrajca

Krzesło, na którym siedział Joshua, było wyjątkowo niewygodne. Światło lampki biurowej kierowane prosto w jego oczy dezorientowało go i stresowało. Pomieszczenie było dość małe, odezwała się w nim zakorzeniona głęboko w głowie klaustrofobia. W pokoju oprócz niego obecne były trzy osoby – jedna przytrzymywała wspomnianą lampę, druga stała przy drzwiach, a trzecia krążyła wokół Josha. Chłopak domyślił się, że miał do czynienia z jednym z oprawców. Wysoki, blondwłosy. Ale nie ten, którego widział nie raz w telewizji.
— Powiedz mi, dlaczego nie jesteś po naszej stronie? — ton głosu niepokojąco spokojny. Tak stonowany, że aż budzący grozę.
— Nie wasz zasrany interes.
— Proszę, bez takich słów. Widzisz, gdybyś był po naszej stronie, nie byłoby cię tu.
— Zabraliście mnie tu, żebym przeszedł na waszą stronę? Żeby mnie przekupić? — Josh starał się być dzielny. Chciał, żeby jego głos brzmiał na niewzruszony i pogardliwy. Ale mimo wszystko, był drżący.
— Nie, nie, ależ skąd. Szanujemy twoją decyzję. Chciałem tylko zauważyć, że nie przynosi ci ona korzyści. Ale racją jest, że nie po to tu cię przyprowadziliśmy. Otóż, swego czasu miał miejsce pewien incydent. Kilka incydentów.
— I twierdzisz, że ja mogę coś wiedzieć?
— Podejrzewam. Może ty, może ktoś zupełnie inny. Przesłuchujemy każdego z poligonu.
— Każdego? Nas wcale nie jest tak mało, naprawdę zamierzacie poświęcić tyle czasu na wyjaśnienie, jak to określiłeś, incydentów?
— Jeśli ktoś od początku z nami nie współpracuje, pomijamy kwestię przesłuchania i przechodzimy do… cóż. Likwidacji.
Joshua przełknął ślinę.
— O jakie incydenty chodzi?
— O, czyli nawet nie wiesz? — rytmiczny krok Nickolasa był równie stresujący jak jego głos. — Nie tak dawno ucierpiało ośmiu Nefilimów. Trzech z nich zginęło.
— Przecież Nefilimy ciągle giną w czasie walki z rebeliantami. — Josh już wiedział, o co chodzi. I nie uśmiechał mu się fakt, że akurat był jedną z osób, która coś wiedziała. I to całkiem sporo.
— Ale oni nie zginęli w czasie walki. Raczej w niewyjaśnionych okolicznościach. Równie niewyjaśnione okoliczności dotyczą pięciu pozostałych. Zostali staranowani przez kamienie, które same się unosiły się w powietrzu. Niecodzienne, prawda?
— Skąd miałbym coś wiedzieć na ten temat? Nie wychodzę przecież na miasto.
— Sądzisz, że ci uwierzymy? — głos Nicka podniósł się. — Przecież wiemy, że spacerujecie sobie między poligonem a miastem, jakby nie było żadnych granic.
— A to już nie nasza wina, że nie potraficie tego upilnować.
— MILCZ, SKURWIELU.
Josh wzdrygnął się. Choć starał się być opanowany, czuł na czole kropelki potu. Jego organizm z nim nie współpracował.
— Jak już mówiłem, to nie jedyny incydent. Kilka dni temu, na lotnisku doszło do wybuchu. Helikopter eksplodował, zabijając większą grupę Nefilimów. I według świadków, były tam trzy osoby.
— Zakładacie, że jestem jedną z nich?
— A czy ktoś tak powiedział? — Nickolas odparł z uśmiechem. — Ty tak twierdzisz. A więc byłeś jedną z nich?
— Nie. — jego głos był drżący, a kłamanie i owijanie w bawełnę szło mu coraz gorzej.
— Ja twierdzę inaczej. Wybacz, kolego, ale łganie nie idzie ci najlepiej, widzę że drżysz. 
— Każdy by drżał przy takich przesłuchaniu.
— Byłeś jedną z tych osób, tak? Ale podejrzewam, że to nie ciebie szukamy. W tym waszym trójkąciku jest ktoś niebezpieczny. Dla nas.
— Co, boicie się?
— Raczej jesteśmy niezadowoleni. Zdegustowani. Nie lubimy, jak takie robactwo niszczy coś, co zbudowaliśmy od podstaw.
— Od podstaw? Zbudowaliście? Jesteście jak pasożyty, rozpanoszyliście się po całej Ziemi z tą swoją pożal się boże rasą i myślicie, że jesteście panami świata?!
— My tak nie myślimy. My po prostu jesteśmy. A teraz gadaj, który z was to ten, którego szukamy?
— Nic wam nie powiem.
— Słuchaj, sukinsynu, albo będziesz współpracować, albo skończysz jak część twoich koleżków-buntowników. Podaj nazwisko.
Milczenie. Zdrada przyjaciela to coś, na co nie mógł sobie pozwolić.
— No już. Dwa słowa. Imię. Nazwisko. Podasz je nam, a damy ci spokój.
Konsekwentna cisza.
— I tak go znajdziemy. A jak powiesz nam, co wiesz, ułatwisz życie sobie i nam.
Milczał nadal.
— W porządku. Wyprowadzić go. Wiecie, co z nim zrobić.

***

Budynek pod adresem, który Trent uzyskał od Winstona, okazał się być blokiem mieszkalnym. Było to problematyczne, bowiem staruszek podał tylko numer domu, a o mieszkaniu najwyraźniej zapomniał. Kurtis spojrzał na budowlę, nie była zastraszająco wielka. Postanowił skrócić sobie czas poszukiwań.
— HALO! JEST TU KTO?! HALO!
Metoda poskutkowała i z okien zarówno tego bloku, jak i sąsiednich, wyłoniło się kilka ludzkich twarzy.
— Idioto! Nie wrzeszcz tak, chcesz sprowadzić Upadłych?
— Wypierdalaj stąd!
— Jak tu przylecą, to sam sobie z nimi radź!
Usłyszał jeszcze kilka ksyw, jak „Debil”, „Kretyn” czy „Niedorozwój”. 
— Szukam Zipa!
Po chwili niepewności pomachał do niego z jednego z wyższych pięter czarnoskóry mężczyzna.
— To chyba ja. A widząc, z kim mam do czynienia, to aż mi przykro, że o mnie chodzi!
— Pod jakim numerem mieszkasz?!
— Ślepy jesteś? 53!
— Chodzi mi o numer mieszkania!
— Co?! Na to, pajacu, nie zasłużyłeś!
— Ale jesteś mi potrzebny!
— Skąd w ogóle znasz moje imię? Skąd mnie znasz? Daj mi spokój, wariacie z absurdalną grzywką!
— Właśnie, wariacie, idź stąd, słychać cię na całej ulicy! – wtrąciła się kobieta starszej daty.
— Nie wtrącaj się, stara prukwo! Ze mną rozmawia! — cięty język Zipa zaskoczył Kurtisa. Choć w sumie to był przyjaciel Lary, a zatem wszystko było możliwe. — Słuchaj, nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale ci nie pomogę, nie wydzieraj się już, bo zaraz tu przylecą te skurwiele i będzie rozpierdol. A w przeciwieństwie do ciebie, my tego nie chcemy!
— Winston mi powiedział, że możesz mi pomóc!
— Winston? Co za Winston?
Trent zaczął wątpić, że dobrze trafił. Niby facet nazywał się Zip, ale może staruszek coś pokręcił.
— Winston Smith, lokaj Lary Croft.
To zagięło czarnoskórego. Błękitnooki nie był pewien, ale wydawało mu się, że Zip mamrocze coś pod nosem, jakby próbował siebie do czegoś przekonać.
— Mieszkanie 53. Wchodź szybko.
Blok 53, mieszkanie 53? Jakby Kurtis wiedział, że to będzie takie proste, nie wydzierałby się na całą ulicę, wyjątkowo irytując nieliczną grupę jej mieszkańców.
W środku bloku, szarego i nędznie wyglądającego, znajdowały się schody i zepsuta winda. Przeklinając pod nosem, Kurt wdrapał się na górę, sporymi krokami, omijając po jednym, a nawet po dwa schodki. Drzwi mieszkania 53 były już otwarte, a zza nich wyglądał, trochę zdegustowany ale jednocześnie zaintrygowany czarnoskóry. Odziany w biały top i szare, dresowe spodnie, w milczeniu wpuścił gościa, zamykając za sobą drzwi na wszystkie możliwe zamki. Jeżeli ten facet znał Winstona i Larę, to musiał przybyć w ważnej sprawie. A do tej Zip wolał, żeby inni się nie wtrącali.
Mieszkanie nie było wielkie, ale też nie małe. Tam, gdzie powinien znajdować się salon, była pracownia. Mnóstwo sprzętu elektronicznego. Jednak oni zmierzyli do kuchni, która pełniła również funkcję pokoju gościnnego, o czym świadczyła wstawiona tam kanapa i telewizor na blacie, w rogu. Zip usiadł przy niewielkim stoliku, Trent zajął miejsce na drugim krześle.
— Winston cię tu przysłał? Jest z nim Lara?
— Tak. I nie. Ale-
— Cholera. Cholera jasna. — Zip złapał się za głowę, następnie przejechał dłońmi po swoich dość długich dredach. — Nie no, nie wierzę. Pewnie już po niej. Co ja gadam, na pewno! Na pewno ją załatwili!
— Co? Hej! To jest Lara, ona nie pozwoli się załatwić tak od razu.
— Kurwa, wiem, że to Lara. Cały czas sobie to powtarzam, ale-
— To nie wiesz, gdzie jest? Winston mówił, że-
— On jest stary! Mówi rzeczy, o których natychmiast zapomina! Aż dziwię się, że pamiętał mój adres. Ale co mówił?
— Że będziesz wiedział więcej od niego.
— Na pewno wiem więcej od niego, bo to co on wiedział, już dawno zapomniał. Ale jeśli chodzi o Croftównę, nic nie wiem. Nie odzywała się, zresztą nie bardzo to sobie wyobrażam. Te cholerne mutanty. Zniszczyły wszystko. Całe media. Internet. Komunikację. Wszystko.
Gorycz ze strony Zipa była całkowicie zrozumiała, jeśli uwzględnić techniczne centrum założone w jego salonie.
— Na pewno nic nie wiesz? Kiedy się z nią ostatni raz widziałeś? Słuchaj, każda informacja może mi się przydać.
— Bez Internetu nie mam informacji. Jestem bezużyteczny. — odparł przygnębionym głosem. Jego hackerskie umiejętności były nieprzydatne w dobie apokalipsy.
— Przestań pierdolić. Mów, kiedy ostatni raz z nią rozmawiałeś. No cokolwiek.
— Dobra, dobra. Czekaj. Ostatni raz z nią rozmawiałem przed apokalipsą. Tuż przed.

Byłem w mieszkaniu. Robiłem właśnie jajecznicę, byłem cholernie głodny. Taką na masełku, a do tego bekon. Pyszności! Ale do rzeczy. Nagle zadzwonił telefon. Nie miałem pojęcia, kto może dzwonić o tej porze, ale zostawiając ścinające się na patelni jajko, odebrałem. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem głos Lary, z góry zakładając, że może potrzebuje jakiejś pomocy technicznej.
— Zip, uciekaj. Uciekaj z mieszkania.
— Co? Lara, co do cholery? Twój głos jest jakiś dziwny. Coś się stało?
— Musisz uciekać.
— Ale co się dzieje? Skąd dzwonisz?
— Z budki telefonicznej. Zip, słuchaj uważnie. Oni niedługo zaatakują. Są już blisko. A jak zaatakują, nie będzie czasu na ucieczkę.
— O czym ty mówisz do cholery? Brałaś LSD?
— Nie! Zip, przestań żartować. To w żadnym wypadku nie czas na żarty. Jestem w Paryżu, więc masz jeszcze trochę czasu, żeby się ewakuować!
— Lara, kurwa mać. Nie wiem, czego się naćpałaś, ale sądzę, że powinnaś zgłosić reklamację do dealera, bo pierdolisz tak, że aż mnie to przeraża.
— Czy choć raz, jeden jedyny raz, mógłbyś sobie nie kpić? Z dobroci serca informuję cię uprzejmie, że lada moment będzie apokalipsa. Ja nie żartuję. Muszę kończyć, zadzwonić jeszcze do Winstona i do-
I wtedy usłyszałem krzyk w słuchawce, jakieś dziwne, głuche trzaśnięcie, a potem połączenie się zerwało. Szczerze mówiąc, byłem przerażony. Croft bredziła bez sensu, a to jej się zdarzało rzadko. Nie, właściwie nie zdarzało się w ogóle. I to przerażenie w jej głosie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Nie u niej. Coś mnie wtedy podkusiło, żeby włączyć telewizor. Może to ta cisza, która panowała w mieszkaniu. Była taka przytłaczająca.
Odpaliłem TV i miałem akurat nastawiony kanał BBC. Leciały wiadomości. Cholera jasna, jak to zobaczyłem! Atak niezidentyfikowanych istot. Zupełnie jakby to była inwazja UFO. Zacząłem skakać po kanałach, wszędzie o tym samym. Wszędzie o tych cholernych mutantach. Aż nagle, przeskakując tak co chwilę, coś się zmieniło. Gdzie nie przełączyłem, był ten sam człowiek. Prowadzący dziwny monolog o Nowym Porządku. Nie powiem, przeraziłem się wtedy jeszcze bardziej. I jak pomyślałem o tym telefonie od Croftówny, serce mi prawie stanęło. Ona musiała być jedną z pierwszych, którzy to widzieli. Była w centrum wydarzeń. Rozmawiała ze mną, a potem ją pewnie zaatakowali. 

Kurtis słuchał z przerażeniem, ale i iskierką nadziei. Z opowieści przyjaciela Lary wyłapał cenną wskazówkę. Aż się zdziwił, że sam na to nie wpadł.
— Ale ostatecznie nie wyjechałeś.
— Nie. Apokalipsa to nie jest coś, co mnie zmusi do przeprowadzki. Zresztą, już nie zdążyłem. Ale jak tak teraz o tym pomyślę, może trzeba było jechać. Tam, do Paryża. Ratować ją.
— Zwariowałeś? Dobrze, że zostałeś, a Lara? Na pewno sobie poradziła. Ale mniejsza, ja tam pojadę. 
— Może tak, ale- CO? Chcesz tam jechać? Odpierdoliło ci już totalnie?
— Nie wiem, może się tam ukrywa. A nawet jeśli nie, to mogę tam znaleźć kolejne wskazówki.
— Może, może. Czy ty na pewno jesteś przy zdrowych zmysłach? Boże święty, wpuściłem do domu psychopatę. Ale nie wyskoczysz do mnie z nożem, prawda?
— No nie wiem.
— Cholera jasna!
— Przestań histeryzować. Nic ci nie zrobię. Chyba, że mnie zdenerwujesz.
— Tak czy inaczej, — Zip kontynuował, przełykając ślinę. — jak zamierzasz się dostać aż do Francji? Przecież, jak na dzisiejsze czasy, to szmat drogi!
— Nie wiem, naprawdę. Jakoś udało mi się tu dostać z Ameryki. Więc do Paryża tym bardziej się dostanę.
— Z Ameryki? Kurwa, szacun, stary! Ale to i tak dość daleko. Swoją drogą, co ci tak na znalezieniu Croftówny zależy?
— Czy to nie oczywiste? Przecież tylko ona jest w stanie nas wyciągnąć z tego bagna. Nas wszystkich.
— Co? — Zip mimowolnie się zaśmiał. — Panna cycasta pierdoloną heroską? Dobre sobie. Kolekcjonerka, archeolożka, wrzód na tyłku jak najbardziej. Ale bohaterka?
— Ten, jak to określiłeś, wrzód na tyłku ratował ów tyłki, setki tyłków nie raz. Jesteś jej przyjacielem, powinieneś mieć tego świadomość.
— Dobra, powiedzmy, że- Moment. Tu nie o to chodzi.
— Co?
— No jasne. To bardzo jasne! Tak jasne jak ciemna jest moja skóra! Zabujałeś się w niej.
— Co? Ale skąd ci to-
— To oczywiste, panie… panie… panie Nie-wyłapałem-twojego-imienia-do-cholery.
— Jestem Kurtis.
— No, Kurtis, szukanie miłości życia, kiedy za rogiem czai się śmierć, to nie najlepszy pomysł.
— Czemu po prostu mi nie uwierzysz, że szukam jej dla dobra ludzkości, jakkolwiek tandetnie by to nie brzmiało? Przecież ją znasz!
— Znam i nie sądzę, żeby była na tyle zajebista, by ocalić nas od tej zagłady. Ale jak sobie chcesz. Swoją drogą, nawet wiem, kto może ci pomóc w tej twojej podróży.

***

Rozglądał się nerwowo po małym pokoiku, co było trudne, lampa biurowa utrudniała mu widzenie. Zastanawiał się, czemu świecili mu nią po oczach. Że niby jak oślepnie to więcej im powie? Chciał zerwać się z miejsca i uciec, ale wiedział, że to się źle skończy. Że się skończy w ogóle, bowiem skróciliby mu życie.
— Wiesz, po co tu jesteś? — przemówił kobiecy głos, na którego dźwięk Arthur westchnął z ulgą. Jego brzmienie było bowiem kojące.
— Nie bardzo. Może zechcesz mi powiedzieć?
— Nie cwaniakuj. Na pewno wiesz coś o ostatnich incydentach.
Ostatnich incydentach? Jeśli liczyć spektakularny wybuch helikoptera to tak, z pewnością wiedział.
— Zależy, o jakich incydentach mówimy.
— Niewyjaśnione śmierci Nefilimów, eksplozja helikoptera na lotnisku. Na pewno słyszałeś.
— A tak, coś mi się obiło o uszy. A co ja mam z tym wspólnego?
Arthur rozsiadł się wygodnie na krześle, rzucając luzackim spojrzeniem w stronę blondwłosej.
— Być może więcej, niż nam się wydaje.
— Słyszałem o tych zdarzeniach, to tyle.
Kobieta stała przed Arthurem. Pod światło nie widział jej twarzy.
— Na pewno? Wiesz, że z nami lepiej nie zadzierać.
Przełknął ślinę. Zaczął odczuwać dyskomfort, dziewczyna stała dość blisko. Nagle, bez uprzedzenia, pochyliła się i chwyciła jego podbródek, przyciągając do siebie.
— Słuchaj mnie uważnie. Na lotnisku widziano trzech mężczyzn. Jednego z nich już mamy.
— Josh. — szatyn wyszeptał, co było błędem.
— A więc znasz go. Byłeś tym drugim, prawda?
— Tak, ale-
— Czy to ty zabiłeś 3 Nefilimów w mieście? A może to ty wysadziłeś helikopter? Mów natychmiast.
— Nie, ja nie-
— A więc ten trzeci. Gadaj, kto to.
— Nie powiem.
— Jesteś pewien, że nie chcesz współpracować? Twój drugi przyjaciel jest teraz w dość nieciekawej sytuacji. Chyba nie chciałbyś narażać go na nieprzyjemności, prawda? — mówiąc to, puściła podbródek Arthura, uśmiechając się pod nosem, bowiem już czuła, że niedługo pozna odpowiedź.
— Ja?
— Jeśli nam powiesz, kim jest ten trzeci, puścimy was wolno. Ale jeśli będziesz dalej zgrywał cwaniaka? Nie chcesz nawet wiedzieć, co się stanie.
Czemu stawiali go w takiej sytuacji? Miał wybierać pomiędzy jednym przyjacielem a drugim? Kuriozalna sytuacja, a w dodatku wymagała szybkiej decyzji. Ale wiedział już, jak to rozwiązać. Choć wiedział też, że będzie tego żałował do końca życia.
— Kurtis. Kurtis Trent.
— Grzeczny chłopiec. Opowiedz mi, co jeszcze wiesz.

***

— Dzięki za wszystko. Za wyżywienie, za to, że w końcu mogłem zobaczyć się z prysznicem. I za tę broń. 
— Tak, stare, dobre Desert Eagle. Przyda ci się. 
— Więc Dante Leydon*, tak?
— Tak, ale miej na uwadze, że ten adres, który ci podałem, może być już nieaktualny. A wtedy? Wiesz, radź sobie sam.
— Wiem. Ale jeszcze raz, dzięki. 
— Dobra. To trzymaj się, stary. Gdybyś znalazł Larę, w co wątpię, to daj znać. Wyślij mi list gołębiem pocztowym czy coś.
Pożegnali się uściskiem dłoni. Trenta czekała dalsza podróż. Tym razem do, jak to wielu określało, miasta zakochanych. Do jego starego mieszkania. To tam widział się z Croft po raz ostatni. I kiedy Zip opowiedział mu tę historię, stało się to bardziej niż oczywiste, że Kurtis po prostu musi odwiedzić to miejsce. Zarówno dla wskazówek jak i z czystego sentymentu. Co więcej, wreszcie miał możliwość przedostania się nad wodą, a nie przez nią. Wstręt do niej jeszcze mu nie minął.

***

Stał przy wysokim oknie, obserwując widok zniszczonego miasta, a w tle poligonu. Było to jedno z zajęć, które nigdy mu się nie nudziło. Oczekiwał na przybycie swego rodzeństwa. Na jakieś wieści. Serce zabiło mu mocniej, kiedy usłyszał dźwięk otwieranych na oścież drzwi. Odwrócił się na pięcie.
— I co? Wiecie już? Mówcie.
— Mamy dobre i złe wieści.
Stracił entuzjazm.
— Mogłem się tego spodziewać. Zacznij od dobrej. — odparł, przy okazji wykonując gest ręką wskazujący, jakoby mu już nie zależało na tym, co usłyszy.
— Wiemy, jak nazywa się ten-
— Skurwiel bez honoru, tak mówił Gregory. Więc?
— Kurtis Trent.
— Kojarzę to nazwisko. A ta zła wiadomość?
— Nie ma go w mieście.
Rufus był zbity z tropu. Jak to „nie ma w mieście”?
— W sensie jest na poligonie, tak?
— Nie do końca. — wtrącił Nickolas. — Ten facet, Arthur, zeznał, że Kurtis uciekł.
— Uciekł? Co to do cholery znaczy?
— Wydostał się z miasta. Być może nie ma go nawet… — Mildred zawahała się, widząc narastającą u brata wściekłość. — …nawet w kraju.
— Ale spokojnie. — zaczął Nick. — To chyba dobrze dla nas, prawda? Skoro uciekł, to już nie będzie nam bruździł.
Blondwłosy zaczął głęboko oddychać. Spoglądając to na brata, to na siostrę, próbował zebrać myśli. Ten cały Kurtis uciekł. Z jednej strony to dobrze, Nickolas miał trochę racji. Ale trzeba się było zastanowić, dlaczego ten facet uciekł. Jak mu się to w ogóle udało. I to nazwisko. Kurtis Trent. Kiedyś je chyba słyszał.
— Chwila. Chwileczkę. — przyłożył palec wskazujący do skroni, na znak, że w tej chwili intensywnie myśli. Mildred i Nick spojrzeli po sobie. — Czy ten Trent to nie był przypadkiem pomocnik-
— Cholera. — odparł wysoki blondyn, Mildred mu zawtórowała. Wszyscy troje zorientowali się, kim jest poszukiwany osobnik i że nie mają z byle kim do czynienia.
— Nie jest dobrze. On coś kombinuje. Trzeba go znaleźć. Mildred, przyprowadź mi tego Arthura. Nie wypuściliście go z powrotem do poligonu, prawda?
— Nie, teraz jest po naszej stronie.
— Doskonale.

*Dante Leydon - bohater z opowiadań Lilki11, Double Fate i Heavenly Legend

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz