17 czerwca 2020

Rozdział 2 - Po drugiej stronie

Kliknięcia długopisu odbijały się echem po pomieszczeniu. Brzmiały niczym strzały z karabinu, zważając na ogarniającą pokój ciszę.
— Jesteś niespokojny. — salwę dźwięków przerwała wypowiedź kobiety. Blondwłosa stała przy wysokim oknie, obserwując panoramę wyniszczonego miasta. Swoją uwagę szczególnie skupiała na Central Parku.
Pomieszczenie, w którym przebywali, mieściło się na najwyższym piętrze Empire State Building. Był to jeden z nielicznych wieżowców wciąż dumnie stojących. Nienaruszony. Minęło już pięć wiosen, odkąd obrali sobie ten drapacz chmur za siedzibę.
— Dlaczego po prostu nie przejdą na naszą stronę? Czy nie widzą, że opór jest dla nich zgubą?
— Wiesz, jacy są ludzie. Mają silną wolę przetrwania, ale to wartości dyktują ich sposoby.
— Jakie wartości?
— Honor, chociażby.
— Honor! — parsknął mężczyzna, rzucając długopisem o biurko, stuknięcie metalu o hebanowe drewno zabrzmiało jak wybuch granatu. To jego pięć lat temu ludzie ujrzeli na ekranach po raz pierwszy, kiedy powitał ich przemową, transmitowaną na całym świecie na przejętym sygnale satelitarnym.
Wstał i podszedł do swojej towarzyszki, stając obok i zatrzymując wzrok na rozpościerającym się przed nimi parku, pełnym zieleni, czerwieni i żółci.
Od razu można było dostrzec podobieństwo między tą dwójką. Pokrewieństwo zdradzały nad wyraz łagodne rysy twarzy i blada, wręcz woskowa cera. Również włosy o tej samej, słomianej barwie. Jedyne, co ich różniło, to kolor oczu. Jego piwne, o złocistym połysku, a jej – intensywnie błękitne.
— W dupie mam ich honor. — dokończył myśl.
— Rufus, bracie. Wyczuwam w tobie wzbierającą agresję. To do ciebie niepodobne.
I miała rację. Przecież każde z nich zawsze było wzorem spokoju i opanowania. Jednak ostatnimi czasy tliły się w nim negatywne uczucia. Rozrywające. Starał się nad nim panować, ale im bardziej je w sobie tłumił, tym bardziej czuł, że wkrótce wezmą nad nim górę.
— Po prostu próbuję zrozumieć. — zaczął. Przez chwilę stali w milczeniu, oglądając krajobraz. — Ale też się niepokoję.
Siostra spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
— Są wytrzymali. Minęło tyle czasu, a oni wciąż-
— Rufus, i tak jesteśmy na wygranej pozycji. Oni w końcu sczezną.
— Mildred, nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile siły może tkwić w takich rebeliantach. Może się wydawać, że w końcu ich wyniszczymy. Ale co, jeśli znajdzie się kilku bystrzejszych? Ani się obejrzysz, jak ci zniszczą system od środka.
Jego słowa dały jej do zastanowienia. Mógł mieć słuszność w tym co mówi. Czasem sama się zastanawiała, czy dobrym pomysłem było przyjmować ludzi na ich stronę. W większości przypadków posłuszeństwo wynikało ze strachu. Jednak była świadoma wartości, jakie ludzkość ceniła wśród siebie, a jedną z nich była solidarność. Solidarność, która stawała się silniejsza w obliczu zagrożenia. Jaką mieli pewność, że rebelianci nie szykują ataku we współpracy z tymi, którzy zaakceptowali Nowy Porządek?
— Jak ich przekonać? — kontynuował blondyn. — Jak im przekazać-
— Przekazać? Przekaz! Najwyższa pora na nadanie nowego sygnału. — przerwała mu Mildred.
Spojrzał na siostrę. Przytaknął. Opuścili pomieszczenie.

***

— No to idę. Jakieś konkretne życzenia? — zapytał Kurtis, zarzucając plecak na ramię.
— Ostatnio Joshua zawiódł nie przynosząc alkoholu, także mógłbyś naprawić jego błąd. — odparł sarkastycznie Arthur. Czarnowłosy zerknął z oburzeniem na kolegę, Trent zaś przewrócił oczami, kiwnął głową i wyczołgał się z namiotu.
Dziś była jego kolej na uzupełnienie zapasów. Choć przyjaciele nigdy nie brali żadnej broni ze sobą, bowiem było to zadanie z pokroju tych dyskretnych, Kurtis zawsze miał przy sobie Chirugai. Z ulgą wspominał dzień, kiedy Lara mu je oddała. Co by on zrobił bez swojego ostrza? Owszem, miał wiele innych nadprzyrodzonych mocy – dalekie widzenie, telekinezę – ale bez swojej najukochańszej broni czuł się niepewnie i nieswojo.
Spacerując, podziwiał otaczającą go naturę. Park o dziwo nie wyglądał tak źle. Choć wielu drzew brakowało, w tle rozpościerał się widok ruin, a o obecności małych zwierzątek takich jak gołębie czy wiewiórki można było pomarzyć, otoczenie było na swój sposób kojące. Możliwe, że fałszywe poczucie bezpieczeństwa dawało taki efekt.
To poczucie natychmiast go opuściło, kiedy wyszedł na ulicę. Dreszcz emocji przeszedł jego ciało, bowiem był na terenie wroga, gdzie stale kręciły się monstra. W dodatku nieopodal, dosłownie kilka przecznic dalej, stał wieżowiec, w którym zadomowili się oprawcy. Czy odczuwał strach? Nie znał tego uczucia. A może nie tyle nie znał, co zapomniał. Najzwyczajniej w świecie się przyzwyczaił – widział już tyle rzeczy w swoim życiu, tyle okrucieństwa. Jego doświadczenie pozwalało mu zachować zimną krew.
Docierając do pierwszego skrzyżowania, nadeszła pora na zmianę trasy. Pozostanie zupełnie incognito. Kurtis rozejrzał się, otoczenie zdawało się być puste. Wyszedł na środek rozwidlenia dróg, podchodząc do włazu prowadzącego do kanalizacji. Z niewielkim wysiłkiem uniósł go i szybko wszedł do środka, chwytając się szczebli drabiny prowadzącej w dół.
Zatęchłe tunele kanalizacyjne były w tych czasach trasą idealną. Choć łatwo można było zbłądzić, w porównaniu z poruszaniem się po mieście, na widoku, gdzie Upadli mogą cię w każdej chwili schwytać, ta opcja prezentowała się znacznie atrakcyjniej. Tym bardziej, że wrogowie nie mieli pojęcia o podziemnych ścieżkach. Po kilku takich spacerach kanałami, człowiek się przyzwyczajał i nauczał tras na pamięć. Wykute na blachę drogi miał również Trent. Serię zakrętów i kierunków pamiętał doskonale, bez problemu więc nawigował korytarzami.
W podziemnych tunelach również zamieszkiwali ludzie. Chowającymi się przed inwazją były głównie kobiety i dzieci, oraz ludzie starsi. Choć bezpieczne, nie było to jednak miejsce zbyt dogodne. Zimne i wilgotne, sprawiało, że wielu ukrywających się często chorowało, jednak czymże jest uszczerbek na zdrowiu w porównaniu do okrutnej śmierci ze szponów abominacji natury?
Pamięć Kurtisa podpowiedziała mu, że w końcu dotarł do włazu, którym powinien wyjść. Wspinając się po metalowych szczeblach, sięgnął do śluzy. Nim jednak ją otworzył, zamarł na chwilę, koncentrując się. Swoim dalekim widzeniem postanowił szybko zbadać okoliczne ulice i budynki nad nim. Teren okazał się być pusty, a przy tym bezpieczny. Unosząc luk, Trent wyszedł na powierzchnię. Stając na równe nogi, wyprostował się, otrzepał i skierował w najbliższą uliczkę. Czekał już tam na niego opuszczony spożywczak, z wielką dziurą wybitą w szybie rozsuwanych drzwi, które już od dawna nie działały.
Płynnym ruchem wskoczył do środka. Wewnątrz panował półmrok, rozpraszany jedynie pojedynczą jarzeniówką, która migała co chwilę, wydając przy tym charakterystyczne skwierczenia.
— Ok, pora na małe zakupy. Dzisiaj promocja, wszystko o 100% taniej. — wymamrotał do siebie, zacierając ręce. Zsunął plecak z ramienia i otworzył go, będąc gotowym do wrzucania prowiantu. Powoli przemieszczając się między alejkami, brał co mu wpadło w oko. Nie było tu zbytniego urozmaicenia, wrzucał to samo co Josh ostatnim razem, tyle że więcej. Następnie skręcił do alejki z trunkami, na życzenie Arthura chwytając trzy butelki wódki i jedną whisky.
Już kończył wciskać ostatnie naczynie wypełnione alkoholem do plecaka, kiedy usłyszał niepokojący hałas dobiegający z innej alejki, jakby ktoś zrzucił towar z półki. Odruchowo upuścił bagaż i ręką sięgnął do dysku zawieszonego na pasku od spodni. Nie było to jednak konieczne, bowiem na końcu alejki dostrzegł sylwetkę mężczyzny o strapionym wyrazie twarzy, na której po chwili również pojawiła się ulga. — Boże, już myślałem, że to Upadły. — odezwał się.
Kurtis kiwnął tylko głową ze zrozumieniem, podnosząc plecak z podłogi. Nie zwracając już uwagi na niespodziewane towarzystwo, udał się w kierunku kas, do wyjścia. Nim jednak opuścił sklep, w oczy rzuciła mu się jedna półka.
Papierosy. Niewiele, ale było. Obiecał sobie, że rzuci palenie na dobre. Ale przecież w świetle ostatnich wydarzeń musiał się jakoś odstresować. Po chwili wewnętrznej walki ze sobą, silna wola uległa i Kurt sięgnął po jedną paczkę. 
Już miał wychodzić, ale powstrzymała go niepokojąca sylwetka za oknem, bynajmniej nie człowiek. Wielkie, błoniaste skrzydła, zgarbiona postawa ciała, a do tego wyraźnie słyszalne charczenie. Trent bez ceregieli chwycił za Chirugai, krocząc powoli w bok, w stronę drzwi. Starał się być najciszej jak to możliwe. Będąc już przy wyjściu, wystawił nogę przez otwór w drzwiach. W następnej chwili już stąpał po płycie chodnikowej. Monstrum odwrócone było do niego tyłem, idąc powoli przed siebie, rozprostowując szponiaste palce i wydając dźwięki przypominające chrobotanie. Raptem skierowało łeb w kierunku Kurtisa, który przypadkiem nadepnął na odłamek szkła. Charakterystyczny dźwięk zabolał go w tym momencie bardziej, niż jakby miał sobie stopę tym odłamkiem przebić. Nie czekając na dalszy bieg wydarzeń, rzucił mistyczną bronią w kierunku wroga.
Zgrzyt – pięć ostrzy wysuniętych. Cięcie – głowa monstra już leży na ziemi. Znów zgrzyt – ostrza się chowają. Chwyt – trzymał broń w ręku, z uśmiechem pod nosem.
Nagle znowu ryk, zwiastujący przybycie dwóch kolejnych mutantów. Pojawiając się na horyzoncie, nie zdążyły nawet podejść. Wirujące ostrza zebrały kolejne żniwo. Nim jednak Kurtis ruszył w drogę powrotną, zaczepił go mężczyzna ze sklepu.
— Piękna akcja, ale radzę uważać i nie ciachać tak beznamiętnie tych stworzeń. To się może potem na nas odbić.
— Zaatakował mnie, co miałem zrobić?
— Uciekać?
— Uciekanie jest dla tchórzy, poza tym pewnie bym nie zdążył. — to mówiąc, odwrócił się na pięcie i odszedł, ignorując nieznajomego i to, co mógłby jeszcze mieć do powiedzenia.
Nim go opuścił, zdążył rzucić okiem na jego ramię, które dzięki koszulce z krótkim rękawem było odsłonięte, a przy tym nieskalane tatuażem oprawców. Ci bowiem, którzy zdecydowali się przejść na stronę wroga, musieli dać wydziarać sobie na ręce charakterystyczny symbol, wyróżniający ich spośród snujących się po mieście rebeliantów. Nie był to znak zbyt wyszukany, bowiem antagoniści zażyczyli sobie obrys trójkąta z kropką w środku, co mogło niektórym przywodzić na myśl oko opatrzności.
Choć Trent ukradł już co miał ukraść, czekał go jeszcze jeden przystanek w drodze powrotnej. Znów idąc tunelami ściekowymi, tym razem udał się w bardziej zaludnione rejony.
Przechodząc między rozstawionymi namiotami, wśród ludzi siedzących tam z wyrazami twarzy, które okazywały smutek, strach, lub co gorsza, kompletny brak emocji, w nim również wzbierały się negatywne uczucia. To nie powinno tak być. Nie powinni być zmuszeni się ukrywać. Powinni móc wrócić do swoich domów, do swoich rodzin. Zaciskając mimowolnie pięści, poczuł, nie pierwszy raz zresztą, że powinien coś z tym zrobić. Że musi coś z tym zrobić.
Myśli te zostały jednak odsunięte na dalszy plan, kiedy Kurtis dostrzegł namiot, do którego zmierzał. A przed nim drobną staruszkę, siedzącą na małym taborecie i dziergającą coś na drutach.
— Jest i mój dostawca! — zagaiła pogodnie, tylko na chwilę odrywając wzrok od dzieła, które wyglądało na szalik.
— Jestem dla ciebie tylko dostawcą? Myślałem, że lubisz moje towarzystwo. — odpowiedział Trent, jednak nie z wyrzutem, a uśmiechając się. Zrzucił na ziemię tobół, przysiadając się do starszej pani.
— Muszę lubić twoje towarzystwo, inaczej byś mi nie pomagał. No to co tam dla mnie masz, mój drogi? — zapytała, kończąc swoją wypowiedź krótkim atakiem kaszlu.
— To co zwykle. — odparł Kurt beznamiętnie.
— Pomarudziłabym, że chciałabym choć raz urozmaicenia, ale pewnie nie ma nic innego niż konserwy, co? — jej głos był lekko skrzeczący i zachrypnięty.
— Są jeszcze-
— Nawet nie próbuj mi wciskać tych chemicznych świństw. Jedzenie z puszek przynajmniej przypomina jedzenie.
Przytaknął.
— A powiedz mi – jakieś alkoholiki masz? — zagadała z nadzieją w głosie.
— Mógłbym ci odstąpić butelkę wódki, ale Arthur i Joshua nie byliby zbyt zadowoleni.
— Niezbyt zadowoleni, że jesteś uczynny i pomagasz biednej staruszce w jej niedoli? To urocze. A teraz daj mi wódkę.
Lekko zdziwiony intensywną chęcią starowinki na alkohol, sięgnął do plecaka, wyciągając trunek. Przy okazji kilka innych przedmiotów wysypało się na podłogę.
— Widzę, że papieroski też masz! — zauważyła.
— Trunki, szlugi, nie szkoda ci zdrowia?
— Mój drogi, jestem już stara, mieszkam w kanałach, wilgoć niszczy mi płuca. Jak sobie zapalę, to wiele tym sobie zdrowia nie pogorszę. Chcę jeszcze mieć coś z życia. — nie czekając, aż błękitnooki poda jej paczkę Marlboro, sama po nią sięgając, rozerwała folię, otworzyła wieczko i wyciągnęła jednego szluga, wciskając go między zęby, które o dziwo jeszcze miała. — Masz zapalniczkę?
— Cholera, nie wziąłem. — odparł Kurtis, uświadamiając sobie własne nieogarnięcie.
— Nie szkodzi, mam zapałki.
— Zapałki? — zaśmiał się Trent. — Nigdy nie zapalałem szluga zapałką.
— To ty jeszcze mało w życiu przeżyłeś. — to mówiąc, wciąż z papierosem w zębach, wczołgała się na chwilę do namiotu, w poszukiwaniu zapałek.
Lena była niezwykłą staruszką. Mężczyzna spotkał ją pewnego razu, jak laską próbowała bronić się przed Upadłym. Nie mógł jej nie pomóc, choć mówiąc szczerze, starowinka pomocy aż tak bardzo nie potrzebowała. Tłumacząc później Kurtisowi, że nie musiał bawić się w superbohatera, że ona by sobie sama poradziła i nie w takich sytuacjach już w swoim życiu była, Trent postanowił zaopiekować się nią. Znalazł jej kryjówkę w podziemiach i postawił sobie za punkt honoru co tydzień przynosić jej zapasy. Z początku próbowała odmawiać, lecz szybko przystała na taki układ.
Oboje siedzieli, Lena na swoim krzesełku, Kurtis obok, na kocu rozłożonym przed namiotem. Oboje zaciągali się dymem z palących się Marlboro, prowadząc dyskusję o życiu.
— A opowiadałam ci kiedyś o moim mężu?
— Coś wspominałaś.
— Niezwykły człowiek. Miał szczęście, że zmarł zanim stało się to wszystko.
Trent przytaknął ze zrozumieniem. Lena na chwilę zamilkła, uciekając gdzieś myślami.
— Miał nadprzyrodzone zdolności, tak jak ty. — kontynuowała.
Wzbudziło to zainteresowanie Trenta.
— Naprawdę?
— O tak. W końcu jak inaczej udało by mu się mnie zauroczyć? — zachichotała. — Miał te swoje telekinezy. W dłoniach potrafił gromadzić skupiska energii. Potrafił tworzyć wokół siebie pola ochronne, odrzucające wszystko co się do niego zbliżyło. Kiedy pierwszy raz popisał się swoimi umiejętnościami, nie wierzyłam. Zobaczyłam na własne oczy, ale nie wierzyłam. Takie to było dla mnie dziwne i nowe. — zaciągnęła się i wypuściła z ust strumień dymu. — Ale prawda jest taka, że to jego zdolności kulinarne skłoniły mnie do małżeństwa. Nie mogłabym się obyć bez jego serniczka!
Nigdy mu nie mówiła o nadprzyrodzonych zdolnościach jej drugiej połówki. Gdyby nie fakt, że sam takie posiadał, uznałby to za efekty postępującej demencji lub skłonności do mitomanii. Jakiż to więc musiał być zbieg okoliczności. Albo może wręcz przeciwnie.
— Moja córka nie odziedziczyła jednak zdolności po swoim ojcu.
— Masz córkę?
— Miałam.
Trent pojął aluzję. Tak mu się przynajmniej zdawało. Widząc niemrawą minę Kurtisa, Lena rozwinęła wypowiedź.
— Nie, nie umarła. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Nadia miała wszystko. Z mężem staraliśmy się dać jej jak najlepsze życie. Ale potem poznała tego swojego fagasa i wyprowadziła się z domu. Na nic prośby, błagania, groźby. Żeby to był chociaż porządny facet. — staruszka zaciągnęła się. — Powiedziałam, że skoro tak to nie chcę jej więcej widzieć. I moją postawę wciąż utrzymuję.
— Czyżby? — zaczął Trent, strącając popiół z papierosa. — Nie mów mi, że nie ucieszyłabyś się, jakby teraz przyszła tu do ciebie, z otwartymi ramionami.
— Jeśli byłyby to tylko jej ramiona, to może. Ale jeśli przyszłaby z tym przydupasem i on też by wyciągnął do mnie ramiona, to już by ich nie miał. Człowiek żyły sobie wypruwa, żeby… a zresztą, szkoda gadać. — kobieta zrobiła krótką pauzę na kolejny wdech dymu papierosowego. — W dodatku zaszła. Zadzwoniła do mnie raz, żeby mnie o tym poinformować.
— I nie zależałoby ci spotkać się z nią chociaż po to, by poznać wnuka? Lub wnuczkę?
— Widzisz, nawet nie wiem, jakiej to moje wnuczę jest płci. Może i chciałabym poznać. — trzymając szluga między palcami, starowinka zacisnęła usta, zmrużyła oczy, popadając w konsternację. — Ale to już nieważne, to było kiedyś. Jeśli w ogóle żyją, to pewnie ja nie dożyję ponownego spotkania.
Trent podniósł się, rzucając niedopałek na ziemię i przydeptując go obcasem, by zgasł kompletnie. W tym momencie dostrzegł mały telewizor stojący bezczynnie za płótnem namiotu.
— Po co ci telewizor? — brunet wskazał na odbiornik. — Przecież tu nie ma prądu.
— To jest, mój drogi, telewizor na baterie. Taki chiński bubel trochę, ale działa.
— Na baterie? No to rzeczywiście jeszcze wielu rzeczy nie widziałem. A coś w ogóle nadają?
— Właściwie to nie, sam szum. Ale weź go tutaj, zobaczymy, może tobie się poszczęści i załapiesz się na jakiś program. Koło fortuny na przykład.
Po tych słowach błękitnooki chwycił urządzenie, przestawiając je tak, aby oboje widzieli ekran. Włączając ów ustrojstwo, ukazało im ono masę czarnych, szarych i białych kropek, tworzących razem chaotyczny, acz jednolity obraz. Akompaniował mu dźwięk monotonnego szumu. Trent zaczął innymi przyciskami przełączać kanały. Aż w końcu, ku zdziwieniu obojga, znaleźli program. Na ekranie pojawiła się znajoma twarz.

Możecie przejść na naszą stronę. Stronę zwycięzców. To my teraz rządzimy światem i naprawdę nie rozumiemy, skąd ta nienawiść do nas. Współpracujmy! Chcemy was mieć po naszej stronie. A jeśli mimo to zdecydujecie się działać przeciwko nam, wszelkie ruchy oporu zostaną zdetronizowane. Nasza armia jest silniejsza od was, wszelkie działania dywizyjne są więc bezcelowe. Naprawdę boleśnie przeżywamy tą rzeź, którą wam urządzamy. Ale to nie nasza wina. My tylko nie chcemy sobie pozwolić na utrudnienia. Tak więc czas na zmiany! Na dobre decyzje! Czekamy na was.

— Ciągle sprzedają nam tę samą gadkę. Myślą, że to coś zmieni. — parsknęła Lena.
— Na niektórych to działa, niestety. — odpowiedział Kurt. — No cóż. Na mnie już pora. Trochę się zasiedziałem, koledzy będą się niepokoić. A nic im nie mówiłem, że cię odwiedzę. W zasadzie to nie do końca wiedzą, że istniejesz.
— Mój drogi, wstydzisz się mnie? — zaśmiała się pogodnie.
— A skąd! Po prostu nie chcę, żeby cię podrywali. Wiesz, wszyscy jesteście samotni, ale oni to niezbyt dobry materiał na partnerów.
— Tak mówisz o swoich przyjaciołach? No nieładnie, nieładnie. Poza tym proszę cię, mój drogi, młodzi są? Są. To by mi wystarczyło.
Kurtis pokręcił tylko głową, starając się ukryć swoje rozbawienie. Chwytając za bagaż, zarzucił go na ramię i już miał ruszać w drogę.
— A ty, mój drogi? Też jesteś samotny. Nie pociąga cię taka stara babcia jak ja? -— już bez szluga w ustach, Lena chwyciła za druty i wełnę by powrócić do tworzenia okrycia szyi. Na to pytanie Trentowi od razu przez myśl przeszła Lara. — Aha! Znam to spojrzenie. Twoje serce już skradła inna. Ale to opowieść na następne spotkanie, czyż nie?
Trent kiwnął głową, jakby zażenowany i zawstydzony, niczym nastolatek przeżywający pierwszą miłostkę. Machnął ręką na pożegnanie i oddalił się, zostawiając babcię samą z jej ręczną robótką.


Po drugiej stronie ulicy czekał już na niego park. Był jeden problem. Po owej asfaltowej drodze kręciła się grupa mutantów. Trzeba było coś wymyślić. Kurtis bardzo wątpił, czy dałby radę ich ominąć – zauważyli by go i dopadli tak czy inaczej. Postanowił przyjrzeć się nieco otoczeniu, użyć dalekiego widzenia i zadziałać inaczej niż zwykle. Trochę się zabawić.
Jakież było zdziwienie monstrów, kiedy w ich stronę nadciągnął wielki kamień, unoszący się w powietrzu bez niczyjej pomocy, jakby nagle zapragnął spełnić swoje marzenia i wzlecieć w przestworza. Nim zdążyli zareagować w jakikolwiek sposób, głaz z impetem wystrzelił w stronę jednego z Upadłych, uderzając go w głowę tak mocno, że stracił przytomność. Lub nawet gorzej. Gdy reszta skupiła się na poturbowanym, w ich kierunku wzleciała cała salwa kamieni, momentalnie na nich lądując i przygniatając do ziemi. Podniósł się ryk i lament, Trent korzystając z nieuwagi wrogów przemknął przez ulicę w stronę parku. Nie zwalniając ani na chwilę, dobiegł do namiotu i jednym, zwinnym susem wślizgnął się do środka, by następnie zrzucić z ramion plecak.
— Jezu, co z takim impetem? — zdziwił się Arthur, widząc biorącego głębsze oddechy kolegę.
— Miałem mały problem przy powrocie.
— Monstra cię wyczaiły? — zagadał Joshua.
— Najpierw jeden mnie zaatakował przed samym sklepem, a potem tamci stali przy murze.
— Wziąłeś papierosy? — szatyn, jakby nie słuchając przyjaciela, sięgnął po paczkę Marlbolo, która wysunęła się z torby wraz z butelkami alkoholi. — Myślałem, że już nie palisz.
— Bo nie-
— Nie pierdol, tylko nas poczęstuj.
— Mnie nie musisz, ja nie palę. — odparł Josh.
— No to będziesz musiał wyjść.
— Co? Dlaczego ja? To wy wyjdźcie!
— Jest nas więcej.
— Ale za to ja jestem większy!
— O, to na pewno. Ale ty jesteś jak półtorej osoby. My jesteśmy dwaj.
— Jak chcesz, to zaraz ci mogę przytyć i będzie mnie za dwóch!
— Ha, chciałbym to zobaczyć!
Nawet nie zauważyli, kiedy Kurt wyszedł z namiotu, wraz z papierosami. Trzymając jednego w zębach, klął na siebie w myślach za niewzięcie zapalniczki. Jednak gdy położył dłonie na kieszeniach, jakby licząc na cud, poczuł mały, podłużny przedmiot w jednej z nich. Nie wiedząc, jak mógł zapomnieć o jej posiadaniu, nie bardzo też będąc pewnym, jakim cudem się tam znalazła, wyciągnął i odpalił ją, płomień przytykając do końca papierosa. Cóż, przynajmniej dzięki tej błogiej nieświadomości miał niepowtarzalną okazję rozpalić wcześniej szluga zapałką.
Zaciągnął się. Od razu zrobiło mu się lepiej, kiedy poczuł, jak dym wypełnia jego płuca. Pieprzyć nowotwór, pieprzyć rozedmę płuc, i tak byli skończeni, jeśli świat miał przez resztę czasu tak wyglądać. Stojąc tak, rozmyślał nad jakimś planem działania. Cokolwiek, byle by skończyć, jak to ujął wcześniej Arthur, to „apokaliptyczne ścierwo”.

***

Znowu siedział za biurkiem. Tym razem sam. I w bezruchu. Ośmiu Nefilimów zaatakowanych, w tym trzech martwych. I nikt nie wie, kto za tym stoi. Jedyny świadek zdarzenia, mężczyzna złapany w sklepie, nie chciał nic powiedzieć, więc postanowili go zlikwidować.
Wstał gwałtownie z krzesła i podszedł do okna.
Cholerni buntownicy.
Pieprzeni rebelianci.
Że też się im chce przeciwstawiać. Zaczął się głębiej zastanawiać nad zajściami dzisiejszego dnia. To niemożliwe, żeby jedna osoba poradziła sobie z ośmioma Upadłymi. Coś tu nie grało. Myślał, że ma do czynienia z szarymi, nic nieznaczącymi przedstawicielami gatunku ludzkiego. Że łatwo będzie ich zgładzić lub przekabacić na swoją stronę. Ale oczywiście, musiała tam tkwić jakaś cholerna jednostka, która robiła problemy większe, niż cała reszta razem wzięta. Ale co mógł więcej zrobić? Jeszcze częściej ich atakować? Całą armię nasłać przez jednego człowieka?
Zaczął chodzić nerwowo po pomieszczeniu. Nie chciał, by się nagle okazało, że nawet nie grupa, a jeden palant samotnie rozwali mu system. Mógł wszcząć kolejną bitwę. Ale ponieśliby wielkie straty, nie mogli sobie pozwolić na więcej. Nie mogli sobie pozwolić na utratę pozycji, nad którą tyle pracowali.

***

— Nad czym tak rozmyślasz? — Arthur pojawił się obok Trenta nagle i cicho. Równie dyskretnie wyciągnął papierosa z paczki, którą Kurt trzymał w ręce. O zapalniczkę nie musiał się prosić, mężczyzna zrezygnowany sam mu ją wręczył.
— Trzeba to zakończyć.
— Nie, Trent, po co, przecież jest zajebiście.
— Spierdalaj z tym sarkazmem. — burknął, po czym zaciągnął się po raz kolejny. Odrzucił niedopałek i rozdeptał.
— Choć przyznaję tobie rację, — zaczął szatyn. — to powiedz mi, jak zamierzasz to zrobić?
— Wiesz, mógłbym użyć moich super zajebistych mocy. W zasadzie to już dawno byłoby po wszystkim, ale ja lubię patrzeć, jak wy wszyscy cierpicie.
— Stary, spierdalaj z tym sarkazmem.
Kurtis uśmiechnął się pod nosem.
Nie dane im było nacieszyć się chwilą ciszy, z wnętrza namiotu dotarł do nich okrzyk „ROZJEBMY SYSTEM!”.
— Chyba dobrał się do whisky, którą przyniosłeś. — skwitował Arthur.
— I pewnie zmieszał z wódką.
Istotnie, Joshua wygramolił się z namiotu z butelkami w obu rękach. Objął swoich dwóch kolegów i zanieczyszczając ich i tak już zadymione powietrze nieświeżym, alkoholowym oddechem, zaczął swój monolog o tym, jak zamierza rozwalić system.
— Bełkoczesz jak te mutanty.
— Je też rozwalę. Wez-z-zmę wódę i po łbach im… przypierdolę…
— Czy ty piłeś na pusty żołądek? Po kim jak po kim, ale po tobie bym się nie spodziewał. Chodź, wracamy do środka.
Arthur wziął kolegę pod ramię i wspólnie wczołgali się do namiotu. Błękitnooki spojrzał jeszcze na okolicę. Słońce powoli zachodziło, nasycając kolory liści i odbijając się od okien drapaczy chmur, które wciąż jakimś cudem stały całe. Nie miał pojęcia, jak uwolnić ludzi od tego postapokaliptycznego chaosu. Niestety, wbrew temu co mówił o swoich mocach, nie byłby w stanie załatwić całej armii opozycyjnej.
Wrócił do namiotu, nadzieję zostawiając ulatniającą się z niedopałka leżącego na ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz