2 sierpnia 2020

Rozdział 17 - Dwulicowy

— I wtedy on na to „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?”, a ja na to „Quo vadis?”. Nie, tak naprawdę to nie zapytał. I ja też nie. W każdym razie fakt, może faktycznie trochę go wkręciłem i nie powiedziałem mu wszystkiego o naszych interesach. I tej laseczce też się to chyba nie spodobało, bo nie chciała ze mną współpracować. Mnie tam się wydawało, że to dobra propozycja. Kobiety, nie? Mniejsza, ten mój niedoszły partner w interesach ma przybytek w Pradze, muszę odzyskać parę papierów.
Ten bełkot był jedną z wielu historyjek, jakie podczas podróży słyszeli Zip z Kurtisem. Za każdym razem, gdy pytali się o cel dotarcia do Pragi, tudzież kiedy Bruno sam zaczynał temat, była to inna historia. O wspomnianym tajemniczym interesie i partnerze, którego Bruno oszukał. O trójce dzieci, które pojechały na wycieczkę do Pragi, by imprezować i, jak twierdził opowiadający, zmasakrowały pół miasta. W zasadzie to pewnie chodziło o jeden bar. I Bruno uparcie twierdził, że musi naprawić to, co jego latorośle zepsuły. Raz nawet wspomniał o konszachtach z bliżej nieokreśloną sektą. Co więcej, z tej historii Kurtis wywnioskował, że Bruno był jej liderem.
Tak czy inaczej, wywodom domniemanego bezdomnego daleko było do spójności, a sposób, w jaki dzielił się z pozostałymi pasażerami, był równie chaotyczny. Nie wyglądał jednak na pijanego, nawet nie mógł być. Jechali już kilka godzin, a nie widzieli, by łyknął choć kroplę jakiegokolwiek trunku, mimo że mieli zapas w aucie. Był więc dziwakiem, najprawdopodobniej nieszkodliwym. Kurtis miał jednak zdecydowanie mniej zaufania do niego niż Zip.
— Kurtis, spójrz. — zagaił brązowooki pogodnie, wskazując palcem na billboard przy drodze. Widniały na nim czeskie napisy. Trent mimowolnie odetchnął z ulgą. Przenosząc wzrok w górę i widząc na nieboskłonie Upadłych krążących chaotycznie, stracił trochę entuzjazm.
— Weź obczaj te pola. — czarnoskóry odezwał się po raz kolejny. Faktycznie, nie dało się ukryć, że przez dłuższy czas jazdy po obu stronach autostrady towarzyszyły im połacie łąk, nieskalana betonową dżunglą przestrzeń. — Super byłoby walczyć na nich z mutantami, nie?
— Nie. Nie byłoby.
— Stary, no weź! To jak taka ogromna arena! Gdybyśmy nie żyli w apokaliptycznych czasach, zrobiłbym z tego telewizyjne show. Ludzie kontra mutanty! Nie, ludzie kontra zmutowane anioły! Ludzie kontra-
— Zip.
— Mi się ten pomysł podoba. — wtrącił ten w czapce.
— A widzisz! Dobrze, że są tu jeszcze entuzjaści moich genialnych pomysłów.
Kurtis pomasował skroń palcami, przymykając oczy. „Mogło być gorzej, mogło być gorzej...”, powtarzał jak mantrę.
Gdy dojechali do miasta, przywitało ich ponurą atmosferą i aurą niepokoju. Jak większość miast na świecie, tak i to było opustoszałe, zniszczone. Kontrolowane z powietrza przez nikogo innego jak Nefilimy.

Skręć w lewo.

Na dźwięk automatycznego, żeńskiego głosu, czarnoskóry posłusznie zakręcił kierownicą w odpowiednim kierunku.
— Dobrze, że wziąłem GPS’a. I że działa! Cholerne potwory, myśleliście, że Zipowi zepsujecie frajdę ze wszystkich elektronicznych zabawek, co? Trzeba było najechać satelity! Haha!
Trent nie widział jeszcze, by ktoś tak entuzjastycznie podchodził do korzystania z systemu nawigacji.
Jechali w ciszy, nie było im spieszno do słuchania składanek Zipa po raz trzeci. Trent był ciekaw, co zastanie pod adresem z listu od Lary. Dom? Mieszkanie? Jakąś ruderę? Może tylko piach i gruz?
Czy Lara tam będzie?
Nie miał siły przekonywać siebie, że jest na to szansa.
— Jesteśmy na miejscu. — oznajmił Zip, z pewną doniosłością w głosie, jakby oczekując oklasków. Takowych nie było.
Trent wysiadł niepewnie z auta, zapoznając się z okolicą, a co ważniejsze, z celem podróży. Był to blok mieszkalny, typowa architektura krajów Europy Środkowej. Co najważniejsze, stał w całości.
— Bruno, nie wysiadasz? — zapytał czarnoskóry, będąc już na zewnątrz.
— Nie, koledzy, zaczekam tutaj.
Zip i Kurtis spojrzeli po sobie, z pewną dozą niepewności. Pierwszy z nich wzruszył ramionami, przyzwyczajony do nietuzinkowego sposobu bycia nowego przyjaciela i udał się do drzwi wejściowych, nim Trent zdążył cokolwiek powiedzieć.
Błękitnooki był już gotowy użyć telekinezy do otwarcia zamka, ale towarzysz gestem ręki powstrzymał go.
— A może tak zadzwonimy na domofon, jak normalni ludzie?
— Naprawdę sądzisz, że Lara tam jest? A nawet jakby była, to że nam otworzy?
— Jak się ładnie przedstawimy?
— Pozwól mi użyć swoich mocy.
— Ja wiem, że ty lubisz się popisywać, ale jak mi znowu zemdlejesz? Znowu będę musiał ciągać twoje cielsko do samochodu. Bez urazy, ale jesteś trochę ciężki.
— To przez moje mięśnie! — odpowiedział Kurtis, trochę zbyt głośno. Sam nie wiedział, czemu tak się oburzył. Oczywiście, że to przez jego mięśnie.
Czarnoskóry wywrócił oczami i puścił Trenta przodem. Ten bez problemu rozprawił się z drzwiami, bez omdlenia ani nawet zawrotów głowy.
— Nawet nie ma tu windy!
— W twoim bloku też nie było.
— Tak, ale rzadko stamtąd wychodziłem!
Zip wyciągnął z kieszeni kopertę, by upewnić się, jaki numer mieszkania na niej widnieje. Cel czekał na nich na trzecim piętrze, toteż na to piętro wspięli się po schodach.
— Pewnie chcesz, żebym zapukał? — zagadał szyderczo Trent.
— Rób co chcesz.
Poszedł kopniak i drzwi zostały wyważone. Zagościli w małym przedpokoju.
— Lara?
Usłyszeli szelest.
Kurtis, łapiąc kontakt wzrokowy z towarzyszem, przyłożył palec wskazujący do ust. Nasłuchiwali. Szelestu już nie usłyszeli, zamiast niego ciche odgłosy mlaskania. Trent chwycił za pistolet, który cały czas był zawieszony na jego pasku. Zip zrobił to samo.
Powolnym krokiem skierowali się na lewo, do salonu. Nikogo tam jednak nie było, nic też szczególnie się nie wyróżniało. Dźwięki wydawały się jednak głośniejsze. Coś definitywnie działo się w następnym pomieszczeniu, za drzwiami zaraz obok meblościanki wypełnionej książkami. Trzymając bronie w dłoniach, byli gotowi do strzału.
Błękitnooki powoli nacisnął klamkę, następnie pchnął drzwi, by same otworzył się na oścież.
— O kurwa, o kurwa, o kurwa… — zaczął mamrotać czarnoskóry.
Ich oczom ukazała się kucająca postać. Szara skóra, błoniaste skrzydła złożone wzdłuż wychudzonego tułowia. Pochylała się nad czymś, mlaskając. Poruszała też ramionami, a oprócz tego pierwszego dźwięku słychać było odgłos rozrywania mięsa.
Wtem Upadły odwrócił gwałtownie głowę, ukazując zakrwawioną twarz.
Zip wciąż wyszeptywał to samo przekleństwo w kółko, ton jego głosu coraz bardziej histeryczny. Mierzyli w potwora przez chwilę, która wydawała się być wiecznością. Wtem mutant zasyczał głośno, ukazując szereg ostrych, równie zaplamionych juchą zębów. Rzucił trzymanymi zwłokami na ziemię, wyprostował się, jednak nim przystąpił do ataku, został poczęstowany serią pocisków z beretty i HK USP. Strzelali tak długo, aż padł i przestał się ruszać.
— Co to było do kurwy nędzy?! — głos czarnoskórego był rozstrojony, miejscami piskliwy. — Skąd on się tu wziął? I czemu coś żarł, myślałem, że te wybryki natury nic nie jedzą?!
Trent przyjrzał się porozrywanym zwłokom obok upadłego trupa.
— To kot.
— To one żrą koty?!
— Ten najwyraźniej tak.
Mężczyzna z lekkim niedowierzaniem w oczach spojrzał na Kurtisa, jednocześnie kiwając twierdząco głową. Podziwiał niewzruszenie kolegi.
— Rozejrzyjmy się, czy nie ma tu jeszcze jakichś innych niespodzianek. — dodał błękitnooki.
— Może najpierw pozbędziemy się tych zwłok? To wygląda na gabinet, więc będziemy tu pewnie dużo szukać, a jakoś nie mam ochoty tego robić widząc kątem oka krew i flaki.
Kurtis przytaknął. Zawiesił broń na pasku i już chciał się brać za podnoszenie truposza.
— Może pomożesz?
— A może byś tak użył swoich telekinetycznych mocy?
— Myślałem, że wolisz wszystko załatwiać jak normalni ludzie?
— Jeśli mam wybór, to wolę podnosić twoje omdlałe ciało niż jakieś mutanckie truchło. Poza tym normalni ludzie w codziennym życiu nie przenoszą mutanckich trucheł.
Nie komentując wypowiedzi towarzysza, Trent wyciągnął rękę nad truposzem i przymykając oczy, skoncentrował na nim swoją energię. Zwłoki uniosły się, by następnie poprowadzone ruchem dłoni, wylecieć gwałtownie przez okno. Otwarte było już wcześniej, stąd nasunął się wniosek, że Upadły dostał się nim do środka, by urządzić sobie ucztę. Za nim poleciały resztki martwego zwierza.
Po oględzinach mieszkania i nieznalezieniu żadnych innych zagrożeń, przystąpili do szukania poszlak.
— Czego dokładnie szukamy?
— Jakichś dokumentów, papierów, czegokolwiek, co wskazywałoby na to, czego Lara szukała w Pradze.
— Skąd pewność, że czegoś tu szukała? Może chciała tylko uciec?
Trent położył dłoń na kieszeni od spodni. Chwila wahania. Wyciągnął ze środka poskładany kawałek papieru.
— Tak napisała w liście.
— CO? Nikt cię nie nauczył, że nie czyta się cudzej korespondencji? Dawaj to.
Zip jednym, zwinnym ruchem wyrwał Kurtisowi papier z ręki. Mamrocząc coś o prywatności i możliwych wyznaniach natury seksualnej, przeleciał oczami po kolejnych zdaniach tekstu, których nie było zbyt wiele.
— No dobra, zgadza się. Szukała czegoś i wiedziała, gdzie. Super. Ten list jest bezużyteczny.
Postanowili podzielić się w poszukiwaniach. Błękitnooki przejął gabinet, podczas gdy zadaniem czarnoskórego było przetrzepanie salonu.
Trent zajrzał do każdej szufladki biurka, przejrzał każdą książkę w każdym regale, nie było jednak żadnych śladów. Żadnych wycinków gazet, żadnych notatek, żadnych listów ze szczegółowo opisanym dalszym planem działania. Porzucając gabinet będący bezowocnym źródłem informacji, Kurtis zajrzał do Zipa, by zobaczyć, czy jemu może idzie lepiej. Zastał pobojowisko z licznych tomów, które jeszcze niedawno stały na półkach, by teraz piętrzyć się na podłodze, u podnóża meblościanki, na stoliku do kawy, pod stolikiem do kawy. Kilka nawet wylądowało na sofie.
— Nic nie ma. Nic nie ma! Nic nie wcisnęła do żadnej z książek. Przejrzałem też wszystko, co było na stoliku. Nawet grzebałem między obiciami kanapy. I nic!
— U mnie też nic. To nie ma sensu. Pisała, że wie, gdzie szukać, więc pewnie nawet nie musiała zbierać informacji.
Jak zwykle, Lary brak, poszlak brak. Trent przejechał dłońmi po głowie, mierzwiąc sobie włosy. Próbując wykombinować dalszy plan działania, zaświtała mu myśl. Mała, niepozorna, ale narastająca i wydająca się być dość sensowną. Bardzo sensowną.
— Wiem, gdzie możemy pojechać. Chodź.
Błękitnooki prawie rzucił się w kierunku drzwi wyjściowych.
— Co? Gdzie? Hej, gdzie tak pędzisz? Kurtis!
Zip nie miał innego wyjścia, jak pognać za przyjacielem.
Wybiegając przed blok, zauważyli niepokojący stan rzeczy – nie było ich auta.
— Co jest? Gdzie samochód? Gdzie Bruno? Myślisz, że ktoś go porwał z autem?
— Myślę, że sam siebie porwał z autem. To był dziwak, pewnie pojechał wskrzesić swoją sektę. Nie mieliśmy nic wartościowego w samochodzie, nie?
Zip otworzył szeroko oczy.
— Moje składanki!


„A więc to tu pokonałaś Ekchardta”, przemknęło Kurtisowi przez myśl, kiedy wraz z Zipem znaleźli się w wielkiej hali, nad którą znajdowały się dwa poziomy platform, zaś pośrodku wisiała misterna konstrukcja. Z opowiadań Lary wiedział, że to właśnie na niej zawieszony został Śpiący, którego swego czasu Pieter oraz Joachim chcieli obudzić.
Dostanie się aż tutaj było nie lada zadaniem. Ogrom kompleksu, jakim był Strahov, mógł niejednego przyprawić o zawrót głowy i wywołać natychmiastowe uczucie dezorientacji. Wspomnienia tego miejsca jak i opowieści Croft pomogły jednak w mozolnym odnalezieniu drogi do celu.
Kiedyś chronione przez osiłków zatrudnionych przez Kabałę, teraz Strahov było zupełnie opuszczone. Brakło żywej duszy, Upadli też tu nie gościli.
— Słyszałem o całej tej akcji w czeskiej siedzibie złej sekty chcącej zapanować nad światem, ale nie sądziłem, że sam kiedyś postawię tu nogę. — skomentował Zip, robiąc powolny obrót wokół własnej osi, wzrokiem próbując ogarnąć halę. Wspomnienia z opowieści panny archeolog zaczęły powracać, łącząc się w całość z tym, co czarnoskóry właśnie oglądał.
— Jesteśmy prawie na miejscu.
Podeszli do metalowych wrót na drugim końcu sali.
— A więc sądzisz, że Croftówna mogła szukać czegoś w laboratorium tego alchemika?
— To jedyne, co mi przyszło do głowy. Nie widzę innego powodu, dla którego miałaby przyjechać wtenczas do Pragi. Odkąd współpracowaliśmy, wszystko, co robiliśmy, dotyczyło Kabały i wskrzeszenia rasy Nefilim. Może i zmienili się przeciwnicy, ale prowadziliśmy cały czas tę samą grę. To wszystko łączy się w jakąś całość.
Wyciągnął ręce przed siebie, mrużąc oczy. Zip stał z założonym rękami, cierpliwie czekając, aż towarzysz skończy popisówkę z nadprzyrodzonymi mocami. Już dawno przestało to robić na nim wrażenie.
Stalowa brama pod wpływem telekinezy rozsunęła się, ukazując mężczyznom wąski korytarz, jakby wykuty w kamieniu.
— Strasznie stromy.
Nie zważając na komentarz, Trent podjął się wspinaczki. Ściany były dość chropowate, miały sporo wgłębień, odpowiedź na pytanie „Jak my do cholery dostaniemy się na górę?” stała się więc oczywista.
Obserwując poczynania Kurta, Zip nie pozostał mu dłużny. Skoro Trent może, to on też. Ściany trzymał się dość kurczowo, przemieszczał się wolno. Pod nosem przeklinał na krętość korytarza, a gdy raz powinęła mu się noga i mało nie zjechał, wbił paznokcie w zagłębienia, wydając przy tym z siebie soczyste „Ja pierdolę!”.
Na górze już czekała na nich kolejna brama, tym razem otwarta. Łapiąc się futryny, po kolei postawili nogi na równym, płaskim gruncie. Powitał ich widok staroświeckiej salki, całej w kolorze orzecha laskowego. Nie mieli jednak czasu w pełni przyswoić wyglądu pomieszczenia.
— Bruno?!
Wykrzyknęli to chórkiem, niczym zdanie w scenariuszu w akcie drugim, kiedy widz jest potraktowany niebanalnym zwrotem akcji.
Po prawej od wejścia, przy drewnianym stoliku, mężczyzna kartkujący książkę podniósł gwałtownie głowę, wywołując przy tym zafalowanie swoich długich, posklejanych kosmyków. Wyprostował się, będąc równie zdziwionym co nowi goście. Spojrzał w dół, na siebie, po czym westchnął ciężko.
— Dosyć tej szarady. — odparł tonem cichym i stonowanym, niepodobnym do tego, do którego zdążył ich przyzwyczaić podczas długiej, samochodowej wycieczki.
Zarówno Trent jak i Zip zmarszczyli brwi, spoglądając to po sobie, to na Bruna. Lecz Bruno przestawał przypominać siebie. Jego twarzy nabrała innych rysów, stała się mniej pociągła. Oczy zaszły kolorem błękitu, włosy zdecydowanie się skróciły i rozjaśniły. Strój również się zmienił, zastąpiony skórzaną kurtką i grafitowym golfem. Czapka zniknęła bez śladu.
Podczas, gdy czarnoskóry stał jak wryty, Kurtis bez wahania wyciągnął zza paska HK USP, wymierzając w stojącego przed nimi człowieka.
— Joachim Karel. — wycedził Trent przez zęby.
— To miło, że przedstawiasz mnie swojemu koledze. — odpowiedział blondyn szyderczo. — I proszę, opuść broń. Wiesz, że nie takie rzeczy jestem w stanie wytrzymać.
— Porwałeś Bruna, kiedy byliśmy w mieszkaniu, tak?! Zabiłeś go?
Karel spojrzał wymownie w sufit, wyraźnie sfrustrowany.
— Nie, idioci. Byłem z wami od początku. Odkąd ten pajac znalazł mnie na ulicy w Niemczech.
— Kurt, ja nie wiedziałem, serio!
— Masz nam dużo do powiedzenia. — odpowiedział Trent oschle, cały czas mając Nefilima na muszce.
— Nie sposób się z tym nie zgodzić, Kurtisie. Opuść broń. Robisz z siebie błazna.
Trent strzelił, a wywołany huk sprawił, że Zip aż podskoczył. Błękitnooki nie był głupi. Wiedział, że choćby nie wiadomo iloma kulami poczęstował Joachima, ten tylko zaśmiałby się i poprosił o więcej. Chciał jednak zaznaczyć, że nie podoba mu się, dokąd zmierza ta sytuacja. Nie miał dobrych wspomnień ze zmiennokształtnymi.
Nefilim wyciągnął kulkę z piersi.
— To było trochę niegrzeczne. Ale niech ci będzie.
Kurtis zawiesił pistolet na pasku. Od Karela biło dziwnym opanowaniem. Co poniektórzy mogli by się pokusić o stwierdzenie, że wprowadzał spokojną atmosferę. Trent jednak odczuwał to bardziej jako kontrastowe połączenie komfortu i uczucia tykającej bomby, która w każdej chwili może wybuchnąć.
— Może sprostuję. — odezwał się blondyn. — Owszem, zabiłem Bruna. Zanim zdążyliście go poznać. Potrzebowałem kamuflażu, a my Nefilimy nie tworzymy naszych przebrań ot tak, z powietrza. Potrzebujemy wzorców.
— Po co ci kamuflaż?
— Dobre pytanie. Na tyle dobre, że odpowiedź jest dłuższą historią.
— Mamy czas.
— Nie wątpię. To tylko ostrzeżenie, nie chcę was zanudzić. Ale skoro nalegasz – ukrywałem się przed nikim innym jak samym Martenem Gundersonem. Na pewno go znasz.
Kurtis przytaknął, aczkolwiek uznał to uzasadnienie za dziwne. Czemu Nefilim, postać o nadprzyrodzonych zdolnościach, miałaby ukrywać się przed zwykłym człowiekiem?
— Słyszeliście o trzeciej stronie? — zapytał Joachim.
Otrzymał sprzeczne odpowiedzi. Zip stanowczo pokręcił głową, podczas gdy Kurtis kiwnął po raz kolejny. Nefilim uznał to za wystarczające.
— Losy Kabały odbiły się nieco na psychice Gundersona. Pierwsze podejście do przywrócenia rasy Nefilim sprawiły, że Marten stracił do nas zaufanie. — Karel zaczął powoli spacerować, robiąc kilka kroków, zawracając i powtarzając tę czynność. — Kiedy Kabała się odrodziła i kontynuowała plany, w poczciwym Gundersonie zaczęła narastać wściekłość. Wściekłość do rodu Karelów. Do mnie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie postanowił działać na własną rękę, ale postawił sobie za punkt honoru dopaść mnie. I mu się udało. Wiedział, że nie może mnie zabić, więc mnie zamknął. Trzymał jak trofeum, pilnowane przez całą armię strażników. Nie wiem, co mu to dało. Jedyne, co mi przychodzi na myśl to satysfakcja. Kabały przecież nie powstrzymał. Stara się, ale sami widzicie, z jakim skutkiem.
— Jak się wydostałeś?
— Coś dziwnego stało się kilka tygodni temu. Jakieś zamieszanie, strażnicy opuścili swoje stanowisko. Wykorzystałem okazję. A było ciężko. Jesteśmy silną rasą, ale mamy swoje ograniczenia. Jakoś udało mi się roztopić i wyłamać zamki w drzwiach. Przybierając wygląd jednego ze strażników, wydostałem się z kompleksu i uciekłem.
Zapadła chwila milczenia. Musieli przyznać, że historia była przejmująca. Wciąż jednak pozostawało mnóstwo pytań, które wymagały odpowiedzi.
— No dobrze. Ale teraz nasuwa mi się inne pytanie. Czemu nie ruszyłeś wcześniej do Pragi? Chciałeś się tu dostać, ale mogłeś to zrobić bez naszej pomocy.
— Oczywiście, tyle że do niedawna jeszcze tego nie planowałem. Jak dotąd moim jedynym planem było ukrywanie się, udając bezdomnego. To jakieś zrządzenie losu sprawiło, że się spotkaliśmy. Wiem, że twoje losy są mocno splecione z Kabałą. Z Nefilim. Z Ekchardtem. I że Praga była niegdyś centrum pobytu naszego – mojego – zgrupowania. Kiedy zobaczyłem, że ten twój koleżka wiezie cię nieprzytomnego w samochodzie i kiedy poinformował mnie, że waszym celem są Czechy, czułem, że coś kombinujesz.
— Jednak przyszedłeś tu przed nami, musiałeś mieć jakiś większy plan.
— Poniekąd.
Kolejna chwila ciszy.
— Ach, czekacie aż powiem coś więcej? Wy ludzie jesteście dość upierdliwi. W porządku. Zrodziła mi się pewna myśl w głowie. To się wiąże z kolejną dłuższą historią. Można powiedzieć, że to, co wyprawia obecny zarząd Kabały, niezbyt pokrywa się z moją wizją wskrzeszenia rasy pół-aniołów.
— Właśnie, z tego co wiem, trójka z nich nosi twoje nazwisko. Kim są dla ciebie?
Karel odwrócił się plecami do mężczyzn. Zaciskając pięści, zbierał się w sobie, żeby wydusić odpowiedź na pytanie.
— To moje dzieci.
Nie takiej odpowiedzi Kurtis się spodziewał. Joachim z powrotem zaczął spacerować, zataczając chodem małe elipsy.
— Nie widziałem ich od dawna. Aż do roku 2003, pojawiły się jakby znikąd. Słyszały o moich planach i podzielały entuzjazm wobec wskrzeszenia naszej rasy. Przez jakiś czas nawet się dogadywaliśmy. Ale ich wizje, ich pomysły, takie prymitywne. Wykorzystanie zakazanych rytuałów. Ta armia, którą widzicie, która pochłonęła kulę ziemską, ta szarańcza, ta sprowadzona z czeluści piekieł zaraza, to nie Nefilim! Nie tego chciałem dla mojej rasy! Nie chciałem bezmyślnej armii! Wyrażałem ich metodom dość głośny sprzeciw, doszło między nami do rozłamu. Odszedłem. Postanowiłem działać na własną rękę, chciałem ich powstrzymać. Jak widać, z marnym skutkiem. Ale do rzeczy. Jestem tu, bo pomyślałem, że nie wszystko stracone. Może uda się ich jeszcze powstrzymać, dlatego przyjechałem w to miejsce. Może wśród ksiąg Ekchardta znajdę odpowiedź.
— Szukasz instrukcji obsługi anulowania apokalipsy? — zagadał Zip, próbując niezdarnie rozluźnić atmosferę.
— Ten to jest wygadany. Jak z nim wytrzymujesz?
Trent otworzył szerzej oczy, zerkając to na jednego towarzysza, to na drugiego. Nie mógł dać wiary absurdalności tej sytuacji. Nefilim chcący powstrzymać bandę innych Nefilimów pyta go, jak wytrzymuje z chodzącą katarynką.
— Jest coś, o czym powinieneś jeszcze wiedzieć. — odparł Joachim. — Wiem, że współpracowałeś z Larą Croft. Wiem też, że odsunęła cię od sprawy. Musiało zaboleć, z wielu powodów.
— Co?!
— Kiedy siedzieliście na ogonie nowej Kabale, skontaktowałem się z Larą. Zaproponowałem współpracę. Wahała się, już raz składałem jej taką propozycję. Tym razem mieliśmy jednak ten sam cel, więc po wielu namowach zgodziła się. Podczas naszej rozmowy dość stanowczo zaznaczyła, że nie będzie cię w to mieszać. Że cię odsunie.
Świdrując spojrzeniem Joachima, wzrok Trenta przeniósł się w bliżej nieokreślony punkt. Był jakby nieobecny, myśli pognały do tamtych chwil. Dostał odpowiedź na jedno z pytań, które dręczyło go już od wielu lat. Jednak na jego miejsce wskoczyła nowa zagadka.
„Czemu z nim? I czemu beze mnie?”
— Wiem, musisz to przetrawić. Ale masz szczęście, bowiem teraz to ty otrzymasz propozycję nie do odrzucenia. Widzę, że starasz się powstrzymać Nową Kabałę. W końcu nikt nie chce żyć w świecie, gdzie większość stanowi taka zaraza. Proponuję tobie – wam – współpracę. Wiem, czego szukać. Już wiem, gdzie można tego szukać. Mamy ten sam cel.
Wyciągnął rękę w stronę błękitnookiego, dłoń czekała na bycie uściśniętą.
Zip próbował wyczytać z twarzy Trenta, jaką decyzję chce podjąć.
Kurtis zbliżył się do Karela.
— Wchodzę w to. — odparł, ścisnęli dłonie w akcie porozumienia.
Zip zareagował wyraźnym zakłopotaniem.
— Cieszę się, że tak szybko podjąłeś decyzję.
— Kurtis, możemy na słówko?
Czarnoskóry odciągnął kumpla od nowego sprzymierzeńca, na odległość, która nie pozwoliłaby mu na podsłuchiwanie. Joachim postanowił uszanować ich prywatność, aczkolwiek obserwował mężczyzn z szyderczym uśmiechem.
— Po pierwsze, fajnie, że nie uwzględniłeś mnie przy podjęciu tej, bądź co bądź, zajebiście ważnej decyzji.
— Wybacz Zip, ale-
— Po drugie! Co z Larą? Myślałem, że po to wyruszyłeś, żeby ją odnaleźć? Wielka miłość i w ogóle.
— Zip, — zrobił długą pauzę, nim dokończył zdanie. — koniec z Larą. — nie spodziewał się, że te słowa przejdą mu przez usta.
— Co ty gadasz? Czy to dlatego, że ten gość – któremu swoją drogą nie możemy ufać – powiedział, że Croftówna z nim współpracowała? Co, masz teraz na nią focha? Już jej nie kochasz?
— Zip, daj spokój. Nie sądzisz, że to poszukiwanie Lary od początku było bez sensu? Byłem zaślepiony. Ta podróż sporo mnie kosztowała. Straciłem ludzi, na których mi zależało. I po co? Po to, żeby tułać się bez sensu po świecie, aż znajdę stertę kości, bo pewnie tylko tyle zostało po Larze. Teraz mogę się zrehabilitować. Zadośćuczynić. To szansa, żeby przywrócić wszystko do porządku. Żeby było jak dawniej.
Widział, że Kurtis ciężko to wszystko znosił. Przeżył rzeczy, o których Zipowi się nawet nie śniło.
Czarnoskóry westchnął ciężko.
— W porządku. Skoro uważasz, że to słuszna decyzja, to droga wolna.
Odwrócili się w stronę Karela.
— Powiedz, jaki masz plan.
Joachim uśmiechnął się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz