18 czerwca 2020

Rozdział 10 - Pod gwiazdami

Maszyna toczyła się po torach, mijając najróżniejsze krajobrazy, kiedyś tak piękne, a teraz posępne, pozbawione życia, wyniszczone przez wojnę. Postapokaliptyczne widoki nie interesowały jednak bohaterów. Trent zostawił lokomotywę samą sobie, siedząc w wagonie razem z Olivią.
— Znałeś tego Gundersona? — odparła cicho, spoglądając z lekkim wyrzutem.
— Kiedyś u niego pracowałem, jako najemnik. Potem się dowiedziałem, dla kogo pracuje i zrezygnowałem natychmiast.
— Dla kogo?
— Pietera van Ekchardta. Nieciekawy typ. Zalazł mi za skórę.
— A coś więcej?
— Co więcej? Mam ci opowiadać całą, pogmatwaną historię mojego życia? Nic z tego, ja jestem… — zastanowił się przez chwilę nad określeniem. — skryty. Tak, skryty.
Olivia przekrzywiła głowę i uniosła brwi, krzyżując ręce na piersi. Świdrując Trenta spojrzeniem.
— Dobra. Niech ci będzie. Pieter zabił mi ojca, więc chciałem się zemścić. Zadowolona?
— I to tyle? Nic więcej nie powiesz?
— Jak to tyle? Facet zamordował mi ojca. Co tu więcej opowiadać?
— No może więcej niż jedno zdanie.
— To nie czas i miejsce na wylewności.
Wywróciła oczami. Robiła to często. Sięgając po gumę-balonówkę, zawiesiła wzrok na widoki przesuwające się za oknem niczym pokaz slajdów. Kurtis pokręcił głową, rozmawianie z czternastolatką było dla niego bardziej męczące niż walka z mutantami. Może dlatego, że w tym drugim miał znacznie więcej doświadczenia.
Trent wyszedł z przedziału bez słowa, zostawiając dziewczę samo z jej humorkami i szczeniackim zachowaniem. Wszedł do pomieszczenia obok, gdzie czekał już na niego bagaż osobisty. Trent wyciągnął z plecaka radio i włączył.
Usłyszał tylko szum.
No tak, nie byli już przecież w Paryżu, także trzeba było ustawić nową częstotliwość. Trent zaczął powoli przekręcać pokrętłem radia, oczekując, że usłyszy znajomy głos speakera, albo chociaż kojące brzmienie muzyki klasycznej. Gdy wśród chaotycznych szumów udało mu się wyłapać Requiem Mozarta, dostroił radio, odłożył na bok i wsłuchując się w melodię, mimowolnie przymknął oczy.


Znajdował się ponownie, co go też nie dziwiło, w hali z basenem. Przebywając w niej odczuwał jednak dziwny niepokój. Niby pomieszczenie to samo, a bardziej ponure, wypełnione ciszą, która przyprawiała o gęsią skórkę. Co więcej, panował półmrok. Dopiero po dłuższym zbadaniu otoczenia wzrokiem dostrzegł znajomą postać stojącą nad wodą, na trampolinie. Nieruchomo. I nie był pewien, ale chyba się w niego wpatrywała.
— Lara, co ty robisz, czemu tam stoisz?
— Przestań mnie szukać.
— Lara, przecież wiesz, że nie mogę. Zaszedłem już za daleko, znajdę cię czy chcesz tego czy nie.
— Nie pomogę wam. — jej głos był taki beznamiętny, zupełnie inny niż poprzednim razem.
— Szczerze mówiąc już mnie to nie obchodzi. Oboje wiemy, dlaczego naprawdę chce cię znaleźć. Lara, ja... — zamilkł. Jej spojrzenie było przeszywające, przyprawiające o ciarki na plecach. Żeby nie spoglądać jej w oczy, Trent przeniósł wzrok na szklany sufit.
Za szybą ciemno, musiała być noc. Tak mu się przynajmniej zdawało, dopóki nie dostrzegł zarysu znajomych sylwetek. Mnóstwa sylwetek. O nienaturalnych kształtach. Ze skrzydłami. Całkowicie zasłaniających nieboskłon.
Monstra cały czas obserwowały obecną sytuację.
Kurtis spostrzegł, że Croft również przeniosła wzrok w górę. Wtedy nagle, niespodziewanie, rozległ się trzask tłuczonego szkła, tysiące drobinek opadło do wody, podczas gdy Lara, będąc w zasięgu szklanego deszczu, gwałtownie skuliła się, rękoma chroniąc twarz. Trent obserwował z przerażeniem jak odłamki kaleczą kobietę, zostawiając szramy na jej ramionach, a z powstałych ran zaczęła spływać krew. W następnej chwili do środka wtargnęli Upadli, szarpiąc Larę i pociągając ją ze sobą do wody.
Rozległ się przeraźliwy żeński krzyk.
Jednak nie był to krzyk Lary.
Trent nie zerwał się ze snu, raczej przebudził się, na chwilę pozostając na granicy między marą a jawą. Kiedy otoczenie wokół niego zaczęło nabierać kształtów, a umysł przestawił się na funkcjonowanie w rzeczywistości, Kurtis próbował zorientować się, co tak nagle wyrwało go z drzemki. Brzmiało to jak odgłosy walki. Następnie przeraźliwy ryk, który znał aż za dobrze.
Wstając gwałtownie z siedzenia i pędem opuszczając swój przedział, ruszył w kierunku tego, w którym odpoczywała Olivia. Kiedy z impetem wpadł do środka, zastał tam zaskakujący widok – martwe Monstrum leżało w nienaturalnej pozycji, zajmując pół pomieszczenia, jego wstrętna twarz rozkrojona na pół. Obok stojąca Liv, dysząca, lekko przerażona, ale jak również można było dostrzec, dumna z siebie.
— Co ty, jak ty? Nożem? — wskazał palcem na rozcięcie.
— Zaskoczył mnie, musiałam się bronić. Chyba dostałam kopa nadludzkiej siły. — odparła na wydechu.
Trent zerknął na szybę – zbita. Spojrzał na Olivię – musiała krzyknąć kiedy Upadły się tu dostał.
Nie zdążyli zamienić kolejnego słowa, jak zaczął do nich dochodzić zewsząd powtarzający się dźwięk uderzeń o blachę – coś się działo na dachu wagonu. Liv i Kurtis spojrzeli po sobie z niepokojem, a kiedy do ów dźwięków dołączyło znajome ryczenie, już wiedzieli, że mają towarzystwo.
— Zostań tu, ja idę na górę. — rzucił Trent, wychodząc przez zbite okno.
— Co?! Nie zostanę tu, idę z tobą!
— Nie. Masz zostać. W środku będziesz bezpieczna.
— Ale-
— Bez dyskusji!
Stawiając nogi na brzegu futryny, rękoma podparł się o sufit. Obrócił się, by następnie ręce przełożyć na dach, gdzie się wczołgał. Zaraz po tym wstał i wzrokiem próbował ogarnąć sytuację – przywitał go komitet powitalny z kilku, jeśli nie kilkunastu, Nefilimów.
— No to się trochę zabawimy. — z uśmiechem pod nosem wyciągnął Chirugai, którego pięć ostrzy natychmiast się wysunęło, broń była gotowa do siania spustoszenia.
Dwóch Upadłych rzuciło się w kierunku Trenta, obrotowe ostrze zostało rzucone w powietrze, wraz z pomarańczową wstęgą światła pozostawiając za sobą strugi krwi po tym jak odcięło ów Monstrom głowy.
Kurtis wykonał szybki unik przed trzecim nieprzyjacielem, który próbował szponem złapać go za gardło. Mężczyzna przeturlał się pod nogami potwora, chwytając Chirugai, błyskawicznie wstając i wbijając broń prosto między skrzydła Upadłego. Ten wrzeszcząc z bólu zaczął się miotać, celnym ruchem Trent wbił mu ponownie ostrze, tym razem w głowę. Nefilim spadł z dachu, lądując bezwładnie na ziemi, i będąc pozostawionym w tyle przez pędzący pociąg.
Z początku na wygrywającej pozycji, nagle Kurtis poczuł szpony ciasno obejmujące go wokół ramion i podnoszące do góry. Tracąc grunt pod stopami brunet zaczął się szarpać, przeklinając pod nosem. Z ręki wypuścił Chirugai, które w ostatniej chwili zamiast uderzyć o blaszaną górę wagonu, zawróciło i tempem błyskawicznym wbiło się w twarz Upadłego, rozcinając ją i pozbawiając władania nad kończynami, przez co Trent upadł, dość boleśnie, na metalową posadzkę. Szybko jednak wracając do pozycji stojącej, pochwycił z powrotem swą broń.
Wśród rozpraszającego widoku Upadłych gromadzących się jak szarańcza, wśród ich ryków i stukotów kół pociągu na torach, Kurtis dostrzegł w oddali widok niepokojący, skłaniający do natychmiastowej zmiany planów – trasa szła przez most nad głęboką doliną. Zniszczony most. Innymi słowy, droga się urywała, skazując bohaterów na rychłą śmierć, jeśli nie opuszczą natychmiast pojazdu.
Mamrocząc pod nosem swoje ulubione przekleństwo, Trent czym prędzej ruszył w stronę okna, którym jeszcze kilka minut temu wydostał się z wagonu. Stojąc nad owym oknem, zawołał Olivię.
Żadnej reakcji.
Zawołał drugi raz.
Czupryna czarnych kosmyków wyłoniła się z okna.
— Bierz plecak z mojego przedziału i biegnij do ostatniego wagonu.
— Co?
— Koniec trasy. Zerwany most i przepaść. Pewna śmierć. Bierz plecak, biegnij na koniec i wyskakuj.
— A ty? — zapytała zaniepokojona.
— Dam sobie radę.
Liv kiwnęła niepewnie głową, po czym schowała się z powrotem do środka. Trzeba było działać szybko. Wybiegła ze swojego przedziału, kierując się w stronę lokomotywy, po drodze zaglądając do każdego pomieszczenia. Gdy w końcu dostrzegła znajomy, brązowy, sponiewierany, przetarty tornister, chwyciła za niego, zarzucając go sobie na jedno ramię. Obok leżało grające radio, szybko po nie sięgając, wybiegła z przedziału, kierując się teraz w przeciwną stronę – do ostatniego wagonu. Już miała schować grające urządzenie, kiedy usłyszała głos speakera.


...dla Olivii Guillard, od mamy, Nadii! Bardzo tęskni i ma nadzieję, że jesteś bezpieczna. Oraz, oczywiście, że nas teraz słuchasz!


— Mama? — wymamrotała, stojąc w bezruchu, mocno ściskając radio, wsłuchując się w kolejne słowa prowadzącego audycję.


Nadia mówi, że nie ma ci za złe ucieczki z domu.


Nie ma za złe? Choć te słowa wywołały w dziewczynie złość, okropny ryk połączony z syczeniem, dobiegający z góry, wyrwał ją z zamyślenia. Nie było czasu na słuchanie audycji radiowych, nawet tak ważnych. Wyłączyła ustrojstwo, które dorzuciła do niewielkiego bagażu znajdującego się w plecaku, po czym ruszyła przed siebie. Pociąg zakołysał się pędząc po torach, utrudniając przemieszczanie się. Już nie idąc, a biegnąc, Liv przedostawała się z drzwi do drzwi, przeskakując z wagonu do wagonu. Czuła jak tętno jej przyspiesza, zaczęła brać szybsze i głębsze oddechy. Gdy w końcu dotarła na koniec pociągu, już prawie susami przedostała się do drzwi wyjściowych, które szarpnęła z impetem. Przed sobą widziała tory, a wokoło krajobraz, oddalające się drzewa, zlewające się na linii horyzontu w jeden, ciemnozielony kształt. Za sobą słyszała odgłosy walki, z przewagą ryków Upadłych. Zamknęła oczy.
Kurtisowi było coraz ciężej odpierać ataki, każdy zabity mutant został zaraz zastępowany innym. Zniszczony most był coraz bliżej. Trent spojrzał przed siebie, na pozostawiane za pociągiem tory. Dostrzegł sylwetkę upadającą niezgrabnie na ziemię – Olivia wyskoczyła z wagonu. Mężczyzna rozglądając się, ocenił sytuację. Za nim – pewna śmierć w postaci upadku z dużej wysokości, przed nim – nie tak pewna śmierć w formie rozszarpania przez latające poczwary.
— Ok, koniec zabawy. — chwytając Chirugai które cały czas zataczało koła w powietrzu, masakrując połowę nieprzyjaciół, którzy otaczali Kurtisa, zawiesił je na pasku i rzucił się do ucieczki. Pędząc do przodu, pochylił się, unikając szponów jednego z Upadłych. Następnie skok – z jednego wagonu na drugi. Nie oglądał się za siebie, nie musiał – wiedział, że do końca trasy pozostało kilka kilometrów, jeśli nie kilkaset metrów.
Znów skok. Ślizg pod nogami Nefilima. Ostatni wagon pociągu był coraz bliżej. W oddali widział Olivię biegnącą w jego stronę.
Lokomotywa już spadała w dół przepaści, ciągnąc za sobą wagony.
Jeszcze tylko kilka metrów przed ostatnim skokiem.
Dobiegł do brzegu, odbił się, skacząc czuł jak grunt osuwa mu się pod nogami.
Leciał, by po chwili upaść boleśnie na tory, z impetem, twarzą do ziemi.
Za nim dźwięk eksplozji.
Nie miał jednak siły się podnieść. Czuł na ciele pieczenie od zadrapań i skaleczeń, a ostatnie siniaki i obicia ponownie dały o sobie znać.
Następne co słyszał po wybuchu to swoje imię, wymawiane przez żeński głos. Potem dłonie chwytające go za ramiona i próbujące podnieść. Dopiero wtedy zebrał siły by wstać z ziemi.
— Jesteś cały pokaleczony!
— Bardzo trafna uwaga, sam był na to nie wpadł. — odparł z przekąsem, będąc już w pozycji stojącej i strzepując z siebie piach i kurz. Zauważył, że Liv nie patrzyła na niego, tylko z niepokojem obserwowała widok za nim. Automatycznie obejrzał się w tym samym kierunku.
Z głębokiej przepaści unosiły się czarne kłęby dymu, z których co jakiś czas wyłaniał się jeden z Upadłych, wzlatując w górę i opuszczając miejsce katastrofy.
— No, to musiało załatwić przynajmniej część z nich. Musimy stąd spadać zanim ogarną, że wciąż tu jesteśmy.
Odwrócił się, obejmując wzrokiem okolicę – przed nimi tory, po prawej las, po lewej również las. Powolnym krokiem zaczął iść w lewą stronę, kierując się do gęsto usianego drzewami terenu.
— Idziemy do lasu? — czarnowłosa spytała z niedowierzaniem.
— A masz lepszy pomysł? Nie dostaniemy się na drugą stronę przepaści, nie ma szans. Jest coraz ciemniej, w lesie będzie najbezpieczniej, te poczwary nas tam nie znajdą. Rozpalimy ogień i odpoczniemy.
— Kurt, jesteś cały w zadrapaniach i skaleczeniach, nie wolisz, żeby cię najpierw opatrzyć?
— Niby czym? Nie mamy apteczek. Zresztą, to nic, bywałem w gorszych sytuacjach. — przez myśl przemknęło mu wspomnienie z walki z Boaz. — Dużo gorszych. — dodał półgłosem.
Spacer w głąb kniei opłacił się, po kilkudziesięciominutowej wędrówce bohaterowie znaleźli małą polanę, na której, ku ich zaskoczeniu, stał stary, zardzewiały, niebieski pick-up. 
— No, możemy się tu zatrzymać. — burknął Trent, podchodząc do samochodu, zrzucając plecak, wcześniej przekazany mu przez Olivię. Nie wzruszyły go nawet kościotrupy siedzące w aucie, na widok których Liv skrzywiła się i wzdrygnęła.
— Co teraz? — zagadała. Trent, opierając ręce na biodrach, objął wzrokiem otoczenie.
— Musimy zdobyć drewno na opał. To nie będzie trudne. Na ziemi powinno być sporo gałęzi zerwanych przez- co ty robisz?
Olivia zaczęła włazić na drzewo i zrywać mniejsze gałęzie, z których tworzył się mały stos. Kurtis postanowił nie komentować tego zachowania, westchnął tylko ciężko, samemu zbierając to, co znalazł na ściółce.
— Tyle powinno wystarczyć. — odparł, zrzucając chrust tam, gdzie Olivia uzbierała swój. 
Mieli gotową podpałkę do ogniska, teraz trzeba było sprawić by faktycznie zajęła się ogniem.
Dobrą opcją na początek było przeszukanie wnętrza pick-up'a. Była to jego działka, ze względu na moce telekinetyczne oraz mniejszy wstręt do trupów zasiadających na fotelach auta. Korzystając z tej samej sztuczki co wcześniej, otworzył blaszane drzwi i zajrzał do środka.
Szkielety miały na sobie mocno zniszczone ubrania, Trent postanowił więc na początek poszperać w kieszeniach. Liczył na zapałki, zapalniczki, cokolwiek, co pomogłoby rozpalić ognisko.
W końcu udało mu się znaleźć małe pudełko wypełnione tym, czego im było trzeba. Rozpalając zapałkę, którą dorzucił do gałęzi, klęknął przed chrustem dmuchając, w nadziei, że ogień przejdzie na zebrane przez nich drewno. Ku ich uciesze, płomyki zaczęły się rozprzestrzeniać, trzaskając wesoło i ogrzewając bohaterów. W samą porę – zapadł zmrok.
Olivia siedziała z podkulonymi nogami, obejmując je rękoma i obserwując palący się chrust. Kurtis, siedząc obok, spoglądał to na ogień, to na dziewczynę. Zgrywała odważną, ale łatwo można było dostrzec, że obecna sytuacja trochę ją przerastała. Z jednej strony dziewczyna irytowała go niemiłosiernie, ale z drugiej – przecież to tylko nastolatka. Dziecko.
Pierwszy raz zrodziło się w nim to uczucie. Takie dziwne i obce. Patrząc na towarzyszkę, odczuwał silny napływ nadmiernej troski. Chciał ją chronić przed całym złem tego świata, jak jeszcze nigdy nikogo innego. 
— Wiesz... — zaczęła Liv. To pojedyncze słowo wyrwało go z nadchodzącego natłoku myśli i skłoniło do powrotu do rzeczywistości. Koncentracji na tym, co czarnowłosa ma do powiedzenia. — Tam w pociągu, kiedy kazałeś mi z niego uciekać. Chwyciłam radio, ono grało. I wiesz, były te pozdrowienia.
Kurtis kiwnął głową. Liv kontynuowała.
— Moja mama. Ona z nimi jest. Akurat kiedy chwyciłam radio, kiedy biegłam do ostatniego wagonu, były pozdrowienia od niej.
— Twoja mama? Czyżby ktoś się przede mną otwierał? — odpowiedział z cwaniackim uśmieszkiem. Czarnowłosa speszyła się. — Ale to dobrze. Siedzimy przed ogniskiem, mamy chwilę wytchnienia, możemy poopowiadać co nieco o sobie. Tym bardziej, że nic o tobie nie wiem. — tu zrobił krótką pauzę. — Poza tym, że masz czternaście lat i jesteś wredną zołzą.
— Hej! Teraz na pewno nic ci nie powiem.
— A więc będziemy siedzieć w niezręcznej ciszy. — wzruszył ramionami.
I przez chwilę faktycznie tak siedzieli. Płomyki podrygiwały wesoło, nad nimi zaś unosiły się drobinki popiołu oraz charakterystyczny zapach ogniska. Brakowało tylko odgłosów rozmowy. Olivia nie wytrzymała długo.
— Powiedziała, że nie ma mi za złe ucieczki z domu.
Kurtis uniósł brwi. 
— Uciekłaś z domu? Kiedy?
— Jak miałam dziewięć lat. — wymamrotała.
Zamarł na chwilę. Szybko skalkulował to sobie w głowie.
— Ale przecież to było jak-
— Jak rozpętało się to cholerne piekło. Miałam szczęście, że trafiłam do tamtego ośrodka i się mną zaopiekowali. Ale wiesz co? Jakoś nieszczególnie się do nich przywiązałam. No ale przynajmniej byłam bezpieczna.
Oczami wyobraźni widział zagubioną, dziewięcioletnią dziewczynkę. Zastanawiał się, jakie katusze musiała znosić w domu, że będąc na tym ziemskim padole niecałą dekadę, podjęła tak drastyczną decyzję. I jakaż to była ironia losu, że zbiegło się to w czasie z inwazją Upadłych. Uczucie troski spotęgowało się w nim kilkukrotnie.
— Dlaczego uciekłaś?
Przełknęła ślinę. Wzięła powolny, głęboki wdech. W jej oczach odbijał się pomarańczowy blask płomieni.
— Przez mojego ojca. Nawet nie lubię tak o nim mówić. Dla mnie zawsze będzie tylko partnerem mojej mamy, mimo że łączą nas więzy krwi. Bo widzisz, on… — zacisnęła wargi. Czując, że łzy napływają jej do oczu, zamrugała kilka razy, po czym przetarła dłonią oko, rozmazując sobie resztki kredki na powiece.
— W porządku. — odezwał się Kurtis. Więcej nie musiał słyszeć. Mógł sobie wyobrazić, jakich rzeczy dopuszczał się rodzic czarnowłosej, skoro ciężko jej było nawet o tym mówić. Skoro doprowadziło to do jej ucieczki. A na te wyobrażenia czuł ścisk w żołądku, jak również chęć zapoznania sprawcy nieszczęść ze swoją pięścią. — Rozumiem.
Olivia uśmiechnęła się niemrawo.
— Mama wiedziała? — zapytał.
— Nie. Nie powiedziałam jej. I tak by mi nie uwierzyła.
— Tego nie wiesz.
— Wiem jaka była w niego zapatrzona. Wydaje mi się, że sama powinna zauważyć co się działo. A kto wie, może widziała, ale wolała udawać, że wszystko jest w porządku.
Kurtis westchnął. Poczuł się lekko przybity, jak gdyby postapokaliptyczny świat nie był dość przytłaczający.
— To teraz ty opowiedz coś o sobie. — zagaiła, próbując zabrzmieć bardziej pogodnie i przy okazji zmienić temat.
— Przecież już opowiedziałem.
— Co? Niby kiedy?
— W pociągu.
— Ale to było jedno zdanie!
— Tyle na dziś ci powinno wystarczyć.
Wywróciła oczami, ale nie miała już siły się wykłócać. W ogóle na nic nie miała siły. Wydarzenia dzisiejszego dnia nieźle ją zmęczyły, a ciepło ogniska tak przyjemne i usypiające, zachęcało do drzemki. Mimowolnie położyła się, nie zwracając uwagi na ziemię pokrytą gałęziami, liśćmi i być może zamieszkałą przez różnego rodzaju robactwa. Błękitnookiego również zmorzyło, ziewnął przeciągle i układając się na plecach, zawiesił wzrok na nocnym niebie. Mimo intensywnego źródła światła, jakim było ognisko, dostrzegł całkowity brak zachmurzenia, a w związku z tym – kaskadę gwiazd. Uśmiechnął się do siebie. Rzadko miał okazję oddać się chwili odpoczynku, nie wspominając o podziwianiu cudów natury. Liczył, że wypatrzy może gwiazdozbiór Oriona lub inną znajomą konstelację. Pocieszał się również myślą, że może właśnie teraz Lara patrzy w te same gwiazdy i wkrótce, z dużą dozą szczęścia, spotkają się.
— Kurtis?
— Tak?
— Myślisz, że uda nam się dotrzeć do Sydney?
Chciał bez namysłu odpowiedzieć „tak”. Lecz choć obserwowanie nieba pozwalało na chwilę zapomnieć o świecie, nie zmieniało to faktu, że ów świat był teraz bardzo nieprzyjazny. Niebezpieczny wręcz. Chciał powiedzieć „tak”, ale była to zbyt ryzykowna obietnica. Nie miał pojęcia, co ich napotka na drodze. Ba, nie wiedział nawet, gdzie się teraz znajdują.
— Tak. 
— To nie brzmiało szczerze. — odparła zmartwiona. — Myślisz, że Lara będzie w Sydney?
— Chciałbym. To jest jedyna poszlaka. Nawet nie, to nie jest poszlaka. Tylko bezsensowna nadzieja, że może jakimś cudem ona tam będzie. No i jest jeszcze Sally.
— Właśnie! Wspomniałeś coś o jakimś liście, jeszcze jak byliśmy w Paryżu.
— Mam list od… — zawahał się. Jak mógł nazwać Marka? — …przyjaciela. Poprosił mnie, żebym zaniósł jej go, jeśli jakimś cudem spotkam ją na swojej drodze. No i wiadomo, jest w Sydney. A skoro i tak nie mam pojęcia, co dalej robić, to czemu nie udać się tam?
— To bardzo szlachetne z twojej strony.
— Nie ująłbym tak tego. Raczej jestem na tyle szalony, że w tym momencie mogę się podjąć czegokolwiek.
— Szlachetny i skromny. Lara ma szczęście, że ktoś taki jej szuka.
Już nie odpowiedział. Miał tylko nadzieję, że Croft pomyśli to samo, kiedy w końcu ją znajdzie.


***


Czajnik zaczął gwizdać głośno i wyraźnie, wręcz nachalnie. Próbował zwrócić na siebie uwagę kogokolwiek, by natychmiast zdjąć go z gazu. Pokrętło kuchenki w końcu zostało przekręcone, a jeszcze bulgocząca woda przelana do kubka z torebeczką Earl Grey’a. Chwytając za ucho naczynia, staruszek powolnym krokiem począł człapać w stronę wyjścia z kuchni. Choć rezydencja była mocno zniszczona, wciąż nadawała się do zamieszkiwania. Tym bardziej, że od dłuższego czasu nie była nawiedzana przez mutanty. Kto wie, może Winston stał się pewnego rodzaju legendą wśród Monstrów, będąc przez nich zapamiętany jako „nieśmiertelny staruszek ze strzelbą”.
Jego nogi rozczarowywały go coraz częściej, chciał przemieszczać się szybko, a odmawiały mu posłuszeństwa. Minęło dobre kilka minut, zanim znalazł się w głównym holu. Stąd tylko schody i trasa do sypialki. A tam herbata, dobra książka i spokojny sen.
Skrzypnięcie. Tak głośne i niespodziewane, że kamerdyner wypuścił z rąk kubek, który następnie stłukł się o ubogą w kilka kafelków posadzkę, a zawartość rozlała się, ku niezadowoleniu Winstona. Zaniepokojony, objął hol wzrokiem, nim skomentował sytuację.
— O rany. — złapał się za głowę. — Nic tak nie boli Brytyjczyka jak zmarnowana Earl Grey.
Sprzątanie tego nie miało sensu, w domu i tak panował bałagan i ogólnie rzecz biorąc ruina. Już miał się udać do kuchni, by ponownie przyrządzić napar, lecz niespodziewanie został powalony na ziemię, a następnie przytrzymany silną ręką za szyję, będąc dociskanym do podłogi. Jeden z odłamków kubka wbił mu się w policzek, raniąc go. Zawył z bólu, lecz także z przerażenia. Takiego ataku przez mutanta się nie spodziewał.
— Teraz masz większe zmartwienie niż rozlany napój, starcze.
To nie był Upadły. Serce zaczęło bić Winstonowi mocniej, a zważając na jego wiek, nie był pewien, czy zginie z rąk atakującego, czy też zejdzie na zawał mięśnia sercowego.
— Atakowanie kogoś od tyłu to brak manier. — wydusił z siebie.
— Popatrz no, Nina. Będzie nam wytykał brak manier. No cóż, może i ma rację.
Po tych słowach mężczyzna drugą ręką odwrócił staruszka na plecy. Teraz klęcząc nad nim, przytrzymywał go za krtań, lekko przyduszając.
— To jest Nina. — tu wskazał na rudowłosą stojącą nad Winstonem. — A ja jestem Gregory. Miło poznać. — wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. Kamerdyner chciał odpowiedzieć, lecz brakowało mu tchu. Po policzku spływała mu krew ze świeżej rany.
— Rozluźnij uścisk, bo zaraz nam zemrze. A wtedy nic nam nie powie.
— Co chcecie wiedzieć? — staruszek mógł w końcu się odezwać, kiedy poczuł tlen swobodnie wypełniający jego płuca. — Ja nic nie wiem!
— Nie bądź taki skromny. Nawet nie zadaliśmy ci jeszcze pytania. Mówi ci coś nazwisko Trent?
— Co? Ja nie znam żadnego Trenta!
— Czyżby? — Gregory z powrotem zacisnął dłoń na szyi starca. — Bo Larę Croft na pewno znasz. A pan Kurtis Trent był jej współpracownikiem. Doszły nas ostatnio słuchy, że wybrał się na eskapadę i bardzo chciał, by Lara się do niego przyłączyła.
— Ja nic nie wiem.
— Może jednak? — uścisk był coraz mocniejszy, Winstonowi było słabo, miał mroczki przed oczami.
To były tortury. Balansował na krawędzi między życiem a śmiercią. I choć niewiele mu tego życia zostało, nie chciał ginąć w ten sposób. Cierpiał, a jedynym ratunkiem było powiedzenie prawdy. Warunkiem, który postanowił niechętnie spełnić.
— No więc?
Nie mógł już wymówić słowa, ale kiwnął twierdząco głową. Oprawca go puścił, a Winston łapiąc dech, odkaszlnął i zaczął mówić.
— Kurtis Trent, tak. Był tu jakiś czas temu.
— Był? To gdzie jest teraz? — wtrąciła się Nina.
Kamerdyner zawahał się. Nie chciał nasyłać tej dwójki na przyjaciela Lary. Po kilku sekundach milczenia czarnowłosy ponownie przygwoździł Winstona do ziemi, jakby chcąc dosłownie wycisnąć z niego informacje. Starzec poddał się już zupełnie.
— Pojechał do Zipa, przyjaciela Lary. — odparł zdławionym, drżącym głosem.
Zielonoocy spojrzeli po sobie.
— A to gdzie mieszka ten koleżka Lary?
— L-Lackwood Street 53.
Kąciki ust Gregorego uniosły się, spokojny uśmiech zagościł na jego twarzy.
— Dziękujemy za współpracę.
Mężczyzna puścił staruszka, który podparł się na łokciach, próbując wstać. Oprawcy rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia i udali się do głównych drzwi. Winston położył rękę na klatce piersiowej, w miejscu, gdzie znajdowało się serce. Biorąc głębokie oddechy obserwował oddalające się sylwetki. Jednak Gregorego sięgającego po broń, którą cały czas miał w kaburze zawieszonej na udzie, i celującego tą bronią w sam środek jego czoła się nie spodziewał. A tym bardziej nie spodziewał się, że pociągnie za spust. Kula świsnęła, wylatując z lufy i trafiając starca prosto w głowę. Jeszcze przed chwilą w pozycji półsiedzącej, teraz leżał na plecach, sącząca się krew zalała czarno-białe kafelki.
— Czy to było konieczne? — zapytała Nina beznamiętnie.
— Jeszcze jakimś cudem skontaktowałby się z Trentem. Ostrzegłby go.
— Wątpię. Oni nie mają jak się teraz kontaktować. Tego faceta z tunelu metra też nie musiałeś zabijać.
— Wkurwił mnie. Zwłaszcza jak błagał „Nie róbcie tego, nie róbcie! Nie osierocajcie moich synów!” Żałosne.
Nina przemilczała komentarz towarzysza. Z jednej strony nie interesowały jej zbyt losy ludzi, ale nie mogła się pozbyć wrażenia, że taka brutalność była zbędna.
— Tak czy inaczej. — czarnowłosy odezwał się ponownie. — Pora złożyć wizytę przyjacielowi Lary.

***

Rześkie powietrze świtu okalało las wraz z pierwszymi promieniami Słońca. Między drzewami przemykał się chłodnawy wiatr, tak świeży i przyjemny. Z ogniska pozostało jedynie zwęglone drewno i popiół, nie unosił się już nawet aromatyczny dym.
Były to warunki idealne do porannej drzemki, kiedy trzeba już wstawać, ale ciało odmawia, chcąc wciąż cieszyć się stanem półprzytomności.
Trentowi nie dane było jednak nacieszyć się tymi okolicznościami. Ze snu wyrwało go wycie w oddali. Zrywając się na równe nogi, objął wzrokiem okolicę, próbując zlokalizować źródło dźwięku. Z początku jego niedobudzony umysł próbował mu wmówić, że to Nefilimy nadchodzą. Ale ten bądź co bądź znajomy odgłos absolutnie nie należał do mutantów. Nie można było zapominać, że w lesie mogą wciąż mieszkać dzikie zwierzęta.
Wilki, na przykład.
— Olivia! Olivia, wstawaj! — zaczął szarpać dziewczynę za ramię. Na tą nieprzyjemną pobudkę zareagowała mamrotaniem i machaniem ręką, jakby chciała Trenta odgonić niczym upierdliwą muchę.
— Olivia, nie jesteśmy sami!
— Co? — było to jej pierwsze wyraźnie wypowiedziane słowo tego dnia. Wcześniej leżąc na boku, odwróciła się na plecy, patrząc na Kurtisa zaspanym i pytającym wzrokiem.
— Wyciągaj nóż. W okolicy kręcą się wilki, mogą nas wyczuć.
Nie do końca zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, Liv leniwymi ruchami podniosła się, stając na nogi, a następnie ziewając przeciągle. Trent już był w gotowości, rękę zawieszając tuż nad swoją mistyczną bronią. Czarnowłosa zaś sięgnęła do kieszeni kurtki i wyciągnęła z niej swój wierny nóż. 
I faktycznie, zza drzew wyłoniła się wataha. Trzy samce czaiły się między pniami, powoli krocząc do przodu, łapa za łapą, a ich pyski ujawniały rzędy zębów, w tym ostrych kłów.
Nie czekając dłużej, wilki w końcu zaszarżowały w kierunku swoich ofiar. Dwa z nich ruszyły w stronę Kurtisa, natomiast jeden postanowił zabrać się za mniejszy, potencjalnie łatwiejszy łup.
Nim Olivia zdążyła zareagować, zwierzę powaliło ją na ziemię, kłapiąc szczęką tuż przed jej twarzą. Upuszczając nóż, jedyne co jej zostało, to próby odpychania rękami łba zwierzęcia. Nagle ów łeb jakby zwiotczał, upadając na dziewczynę, a następnie staczając się na ziemię, natomiast cielsko, stając się bezwładne, przygniotło ją. Krew rozbryzgała się, brudząc jej twarz i ubranie.
Z pomocą natychmiast przyszedł Kurtis, ściągając z niej martwego wilka i podając jej rękę, pomógł wstać.
Czarnowłosa ogarnęła wzrokiem sytuację, by ujrzeć wszystkie trzy zwierzęta martwe, każde pocięte na inny sposób. Wtem nad jej głową przeleciał dysk z ostrzami, pozostawiając za sobą smugę jasnopomarańczowego światła, powracając do właściciela. Trent chwycił broń, schował ostrza i zawiesił przedmiot na pasku od spodni.
Liv wytrzeszczyła oczy. No tak, przecież jeszcze ani razu nie widziała Kurtisa walczącego tym swoim śmiesznym blaszanym kółkiem. Jakoś wcześniej się nie zastanawiała, do czego owo cacko służy.
— Co to jest?!
— To? Chirugai, mistyczna broń przekazywana-
— O kurde, ale burczy mi w brzuchu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś jedliśmy.
„Nawet nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Ta to się umie skoncentrować”.
Lecz ta nagła i niespodziewana uwaga nastolatki uświadomiła mu, że sam również odczuwał nieprzyjemne ssanie w żołądku. A nie mieli żadnego prowiantu. Po chwili zastanowienia, zabłysła mu pewna myśl. Jakby nie patrzeć, jedzenia mieli pod dostatkiem, samo do nich przyszło.
— Jadłaś kiedyś psininę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz